Jakieś fatum nade mną wisi, że wszystkie lektury mojej kwarantanny to opowieści o nieszczęśliwych rodzinach. Zaczęło się od kryminału Katarzyny Tubylewicz „Bardzo zimna wiosna”, którego główna bohaterka ucieka z Polski do Szwecji przed przemocowym mężem. Tam z kolei trafia na rodziny tylko z pozoru szczęśliwe, starannie ukrywające trupy w szafach. Jak przystało na kryminał przynajmniej jeden trup będzie obecny bardziej bezpośrednio i stanie się dla Tubylewicz pretekstem do opowieści o trudnej szwedzkości.

Po Tubylewicz przeczytałem książkę Ariany Harwicz, „Zgiń, kochanie” (tłum. Agata Ostrowska), będącą wściekłym monologiem kobiety, która próbuje wpisać się w modelowe role matki i żony. Zła na siebie i otaczającą ją rzeczywistość, ucieka w świat brutalnej, wręcz baśniowej (ale z tych baśni dla dorosłych) fantazji. Powieść napisana jak naostrzona brzytwa i choć trudno w sobie wykrzesać sympatię do głównej bohaterki to sama próba jej zrozumienia jest ciekawym zadaniem czytelniczym. Bohaterka Harwicz kojarzy mi się z książkami Eve Ensler, może trochę z Jelinek czy Herthą Muller, jest w niej coś drapieżnego i jednocześnie drażniącego.

Po dwóch książkach przepełnionych rodzinną nienawiścią powinienem chyba dokończyć czytaną już drugi tydzień popularnonaukową opowieść Clve’a Wynne’a „Pies jest miłością. Dlaczego i jak twój pies cię kocha” (tłum. Dorota Kozińska), ale niestety odkrywam w niej, że najciekawszy jest tytuł, a historia badań nad zachowaniem czworonogów i poszukiwania odpowiedzi o to, czy ich związek z ludźmi opiera się na „prawdziwych” emocjach, czy jest jednak wyuczonym zachowaniem mającym pomóc w przetrwaniu gatunku, jest przegadana i mało pasjonująca. Nie wiem zatem, czego się spodziewałem po książce zatytułowanej „Prawdziwe życie”. Radosnej opowieści o rodzinnym szczęściu w otoczeniu drogocennych inkunabułów? Tyle człowiek już w życiu książek przeczytał, a dalej jest naiwny.

 

Prawdziwe życie książka

Prawdziwe życie (okładka twarda)

 

Prawdziwe życie to – jak zawsze – takie, w którym małym dziewczynkom nie dzieje się dobrze. Główna bohaterka i narratorka powieści belgijskiej pisarki to kilkunastoletnia dziewczynka, która dorasta w domu zarządzanym przez przemocowego i dominującego ojca, któremu towarzyszy uległa i wystraszona matka, a do kompletu jest jeszcze młodszy brat, pies Dowka i… pokój śmierci. A wszystko to w małej, dość zamożnej, choć nie bogatej miejscowości, gdzie sąsiedzi są na tyle daleko, by nie mieszać się w cudze nieszczęścia, swoich mają dość. Czym jest „pokój śmierci”? To izba z myśliwskimi trofeami ojca, który namiętnie wyjeżdża na zagraniczne polowania, z których przywozi drogocenne łupy, jak kieł słonia czy niedźwiedzia skóra, bo o jelenich porożach nie ma co wspominać.

Bohaterka powieści początkowo najwięcej szczęścia znajduje w opiece nad młodszym bratem, ale w pewnym momencie to małe prywatne szczęście przestaje działać – chłopiec jest świadkiem czegoś tak potwornego, że zamyka się w sobie, a następnie zbliża do ojca, co rodzi oczywisty antagonizm w rodzeństwie. I tu się zaczyna prawdziwy thriller, o którym nie będę wam opowiadał, bo wylałbym dziecko z kąpielą. Chcę tylko zaznaczyć, że choć Dieudonné korzysta z oczywistych motywów – samotny domek, zły myśliwy, dobry piesek, młodzieńcza miłość skierowana w absolutnie nieodpowiednim kierunku, małe miejscowości jako ośrodki przyzwolenia na przemoc i tak dalej, to z tej układanki wychodzi jej brutalna opowieść o świecie, w którym przemoc rodzi przemoc (no dobrze, to też nie jest bardzo odkrywcze), a ratunkiem jest tylko ucieczka. Jest to też opowieść o brutalności wobec zwierząt i świata przyrody, który cały czas towarzyszy bohaterom „Prawdziwego życia”, będąc dla jednych jedynym światem szczęśliwym (matka doglądająca kóz czulsza niż wobec własnych zwierząt, czy córka opiekująca się ukochanym psem), dla drugich – okazją do wyczucia własnych instynktów.

To, jak traktujemy zwierzęta, w dużej mierze przekłada się na nasze stosunki z ludźmi, to nie jest prawda szczególnie odkrywcza, jak i wiele wątków z powieści Dieudonné, które znamy z innych powieści i tutaj są jedynie sprawnie połączone. Ale właśnie w tej sprawności tkwi tajemnica tego, że kilka godzin po lekturze dalej czuję się zdenerwowany opowieścią, z którą się spotkałem. A ja się raczej nie denerwuję napisanymi światami. Tym razem się udało.

Nie wiem, czy fakt, że recenzent się denerwował i gorączkował, was zachęci do lektury, mam jednak taką nadzieję, bo przeżywanie literatury jest przecież jednym z celów lektury. Tu się nie zawiedziecie.

Recenzje innych wartych polecenia książek znajdziecie w cyklu artykułów Książka tygodnia.