„Kobiety, socjalizm i dobry seks…”. Recenzja

 

Ghodsee, badaczka specjalizująca się w historii kulturowej krajów zza żelaznej kurtyny, stawia w centrum swojego wywodu prawa kobiet, twierdząc, że sytuacja pań w krajach sterowanej gospodarki była o wiele lepsza niż w Stanach Zjednoczonych czy na zachodzie Europy, pogorszyła się natomiast znacząco po 1989 roku i zmianie ustroju na kapitalizm, a w praktyce na dziki kapitalizm, który następnie przeobraził się w miłościwie nam panujący oświecony neoliberalizm. Ghodsee analizuje prawa kobiet i związane z nimi prawa reprodukcyjne w kategoriach wolnego rynku. Jak ważnym towarem jest seks? Czy jego wartość rośnie czy spada wraz z dostępnością antykoncepcji? Czy wolny rynek chce widzieć kobiety w pracy, czy raczej w domu, świadczące nieodpłatną i nieoskładkowaną niekończącą się pracę opiekuńczo-porządkową?

Autorka „Kobiety, socjalizm i dobry seks…” (przekład: Anna Dzierzgowska) zaznacza we wstępie, że pisze książkę popularną, przeznaczoną dla masowego czytelnika, natomiast osoby zainteresowane pogłębioną analizą zaprasza do lektury swoich prac wydanych przez oficyny akademickie. Na końcu książki zamieszcza listę lektur, które pomogą uzupełnić poruszane w książce wątki. Urzekło mnie, że Ghodsee zaznacza, że pisząc o kobietach z konieczności ogranicza się do tych cis-genderowych, czyli biologicznych kobiet, które identyfikują siebie jako kobiety, nie zajmując się perspektywą transseksualistów czy innych mniejszości. Zastanawiam się, czy w polskiej literaturze popularnej doczekamy się kiedyś tak precyzyjnie nakreślonych pól badania.

Kobiety, socjalizm i dobry seks. Argumenty na rzecz niezależności ekonomicznej (okładka miękka)

 

Zasadnicza linia wywodu Ghodsee wygląda tak: w krajach centralnie sterowanej gospodarki za Żelazną Kurtyną ludzie nie mieli oczywiście pełni wolności, nie mogli podróżować, w sklepach brakowało towarów, a opresyjny aparat państwowy miał tendencję do zaglądania w każdy kątek życia, ale kobietom powodziło się lepiej za sprawą przykazu pracy. Pracujące kobiety zostały wyrwane ze sfery domowej, zarabiały własne pieniądze, praca zapewniała im także świadczenia zdrowotne i emerytalne. Władzy nie chodziło oczywiście o samorealizację kobiet etc., były po prostu potrzebne „w służbie kraju” – ale i tak wyszły na tym dobrze.

Brzmi to bardzo prosto, wydaje się oczywiste, ale rzadko zastanawiamy się nad olbrzymim znaczeniem takiego modelu. Jeżeli kobieta nie pracuje, pieniądze wydziela jej mąż/partner, nawet jeżeli odbywa się to na maksymalnie miłych zasadach. Ubezpieczenie zdrowotne także odbywa się za sprawą męża. Starość oznacza brak emerytury i dalszą zależność, tym razem w wersji ekstremalnej, ponieważ jest juz za późno, żeby cokolwiek zmienić. Kobiety, które decydują się na taki układ, nie mają swobody odejścia od męża - są zbyt uzależnione ekonomicznie. A ponieważ Ghodsee skupia się na miłości w modelu rynkowym, to naturalnie pojawia się pytanie: czym płacą kobiety za pozornie komfortowe życie? Seksem, a dokładniej: seksualną dostępnością na wyłączność dla danego mężczyzny. W pakiecie mamy jeszcze rodzenie dzieci i opiekę nad nimi, a potem nad starzejącymi się rodzicami męża i własnymi. Taki układ wzmacnia urynkowienie służby zdrowia i opieki nad dziećmi - autorka skupia się tu na przykładzie Stanów Zjednoczonych, w których nie istnieje płatny urlop macierzyński, a żłobki/przedszkola są bardzo drogie i mało dostępne. Kobiety przegrywają na starcie ze względu na biologię i stereotypy kulturowe, które każą widzieć w matce istotę niezbędną dla prawidłowego rozwoju młodszych dzieci, a jednocześnie niżej cenić (i wyceniać) pracę kobiet, dając im kolejny argument za pozostaniem w domu i skazaniem się na nieciekawy los utrzymanki. Wracając do tytułowego pytania: czy w takiej sytuacji można mieć udane życie seksualne? Niekoniecznie.

 

Autorka „Kobiety, socjalizm i dobry seks…” opisuje sytuację kobiet w poszczególnych krajach dawnego bloku wschodniego, zauważając, że naturalnie występowały między nimi ogromne różnice: trudno porównać Czechosłowację do katolickiej Polski czy najbardziej restrykcyjnych Rumunii i Albanii. W niektórych krajach emancypacja poszła dalej (Bułgaria, Niemcy Wschodnie), w innych zatrzymała się na poziomie czysto deklaratywnym, obarczając kobiety podwójnym etatem: w pracy zawodowej i w domu (niespodzianka! mówimy o Polsce). Ghodsee zaznacza, że większość krajów miała całkiem przyzwoity poziom dostępności aborcji i antykoncepcji, przykładano też dużą wagę do edukacji seksualnej młodzieży, za sprawą licznie wydawanych poradników i specjalistycznych rubryk w czasopismach. Cytując Agnieszkę Kościańską, zajmującą się historią polskiej seksuologii, autorka chwali polskich badaczy za wieloaspektowe podejście do ludzkiej seksualności oraz za nacisk położony na kobiecy orgazm i partnerstwo w związku.

Ghodee zauważa, że wszystkie te zdobycze feminizmu zniknęły bez śladu po 1989, kiedy to zmiana ustroju gospodarczego wepchnęła kobiety na powrót do domów, promując aktywność zawodową mężczyzn (przy wysokim bezrobociu, spowodowanym likwidacją państwowych zakładów pracy, większe szanse na znalezienie nowych posad lub zaczepienie się w szarej strefie mieli mężczyźni, kobiety zostawały w domu, zajmując się swoimi „naturalnymi” pracami).

Co można na to poradzić? Ghodsee pisze, że naiwnością byłoby oczywiście nawoływanie do powrotu radzieckiego socjalizmu w wydaniu XX-wiecznym, ale niewątpliwie warto spojrzeć na niego w trzeźwy sposób, zamiast całościowo potępiać i sprowadzać każdą dyskusję do Stalina, gułagów i Wielkiego głodu na Ukrainie. Przykładem mogę być kraje skandynawskie, które jakimś cudem potrafią połączyć swobody obywatelskie z państwem opiekuńczym, przywiązującym dużą wagę do kwestii równości płci (i nie tylko). Ghodsee przytacza jako przykład książkę jednego z amerykańskich blogerów z tzw. menosphere  pod znaczącym tytułem „Don't Bang Denmark” - autor, specjalizujący się w technikach podrywu, stwierdza w niej z goryczą, że Dunki, wykształcone, pracujące zawodowo i dobrze zarabiające, nie lecą zupełnie na sztuczki samca alfa; żeby im zaimponować i zaciągnąć je do łóżka trzeba się naprawdę nieźle namęczyć, więc nie ma to większego sensu. I tak powinno być. Czas skończyć z modelem seksualności kapitalistycznej, w którym seks stanowi jedyną walutę wymienną kobiet; co ciekawe, tu właśnie leżą źródła „slut shaming” - Ghodsee pisze, że jest on domeną kobiet, którym zależy na tym, żeby seks nie był dla mężczyzn łatwo dostępny - bo skoro istnieje grupa kobiet, która „sprzedaje się” zbyt tanio czy w ogóle dla przyjemności, to psuje ona rynek „porządnym” kobietom, które seks oferują tylko w małżeństwie czy stałym związku.

„Kobiety, socjalizm i dobry seks…” przeczytać warto. Po pierwsze, to po prostu interesująca książka, która lekko się czyta. Po drugie ciekawie jest spojrzeć na siebie z zewnątrz, szczególnie jeżeli jeszcze trochę pamięta się PRL i PRL-owski model rodziny.

 

Więcej recenzji nowości książkowych znajdziecie w cyklu artykułów Książka tygodnia