Rozmowa z Marcinem Mellerem
Wojciech Szot: Dlaczego osadziłeś akcję książki w Afryce? To u polskich pisarzy pomysł niezbyt częsty.
- Marcin Meller: Na samym początku była idea napisania książki o relacji ojca z synem. Mam znajomego, który zawalił ją zupełnie, a kiedy próbował te stosunki odbudować, stało się coś bardzo złego. Nie ma tu sensu wchodzić w szczegóły, ale zbiegło się to w czasie z tym, że sam zostałem ojcem. I zacząłem myśleć - a jak ja bym się zachował w tej sytuacji? Oczywiście, jestem innym ojcem niż mój znajomy, ale ta idea zaczęła pracować w mojej wyobraźni.
Chciałem też napisać powieść - trochę się boję tego słowa - rozrywkową. Czytadło, które nie będzie obrażało niczyjej inteligencji, ale też nie na tyle ciężkie, żeby nie dało się tego czytać za parawanem na plaży. Stąd potrzeba skonstruowania książki wokół wątku przygodowego i trochę podróżniczego. W krajach afrykańskich spędziłem w sumie ze dwa lata swojego życia. Jeżdżę tam od lat 90., najczęściej do Ugandy, która ma niezwykłą historię - nigdy nie była klasyczną kolonią, mieszkańcy zachowali pozory samorządności. Inaczej też, niż na przykład w Kenii, wyglądała tam kwestia posiadania ziemi - należała do czarnych, nie białych. Sporo o tym wiem i postanowiłem to wykorzystać. Nigdy też nie pisałem fikcji, więc nie chciałem opierać się wyłącznie na wyobraźni. No i po 24 latach mogłem wrócić do Ugandy, by znów ją przejechać, przygotowując się do pisania „Czerwonej ziemi”.
Na początku lat 90. chcieli poznawać kraje Zachodu - Europę i Stany Zjednoczone. Ty wybrałeś się śladami Kapuścińskiego.
- Teraz to będzie kombatancka opowieść! Wszystko zaczęło się od studenckiego wyjazdu do Rumunii podczas trwającej tam rewolucji. Był rok 1989 i pierwszy raz widziałem na żywo tak przerażające i ekscytujące wydarzenia. Chwilę później, jako reporter, zacząłem jeździć do krajów byłego ZSRR i to, że trafiłem do Afryki, jest dla mnie logiczną konsekwencją tych wyborów. Były to też czasy, w których - jeśli miało się ku temu warunki - można było robić w Polsce natychmiastową, przyspieszoną karierę. Tylko, że Afryka przyciągała nie tych, co mieli pieniądze, a tych, co nie mieli. Ja na szczęście miałem ten luksus, że zarabiałem jako reporter, więc można było to połączyć. Przed pierwszym wyjazdem spotkałem się z kolegą, który wychował się w Nigerii, gdzie jego rodzice przez jakiś czas pracowali.. Wprawdzie nie wybierałem się tam, jechałem do Afryki Wschodniej, ale chodziło mi o ogólne klimaty, wskazówki człowieka, który mieszkał w Afryce. A były to czasy przedinternetowe, więc kompletniej inaczej wyglądało zdobywanie wiedzy i szykowanie się do wyjazdu. Wtedy usłyszałem od niego: - Pamiętaj, pojedziesz tam, do Afryki, raz i zawsze będziesz chciał wrócić. Banał okropny, ale tak się właśnie stało. Od tego czasu byłem w kilkunastu afrykańskich krajach, ciągle wracałem.
W ten sposób może też mówić ktoś, kto ciągle podróżuje do Stanów.
- W zwiedzaniu Afryki fascynujące jest odkrywanie inności, nie rozumianej jako safari, choć to też warto zobaczyć, ale jako odmienność kultury, w którą się wsiąka i podziwia. Chyba w 1996 roku w Ugandzie przyśniło mi się, że znalazłem się nagle na Okęciu bez możliwości powrotu do Afryki. Wybudziłem się z koszmaru, nie wiedząc, gdzie jestem. Rozejrzałem się. Na szczęście byłem w ruderze robiącej za pokój hotelowy. W Afryce. Od razu poczułem się spokojniejszy.
Wspominałeś o pieniądzach. Afryka tylko pozornie jest tania.
- Najdroższy jest zawsze lot, czasem lepsze miejsce do spania. Są miejsca absurdalnie drogie, ale gdy człowiek umie się dostosować, sam pobyt może być już bardzo tani. W latach 90. pisałem reportaże dla „Polityki” i jeden z nich przedrukowała holenderska gazeta. To były całkiem inne pieniądze od tych zarabianych w Polsce. Redakcja łaskawie nie pobrała od tego żadnych tantiem i tak miałem w kieszeni pieniądze na wyjazd, a potem Holendrzy przetłumaczyli kolejny reportaż i miałem na kilka miesięcy pobyt.
Ale jakim cudem mogłeś sobie pozwolić, ot tak, przedłużać pobyt w Afryce?
- Miałem dużo wolnego. Nie ma się czym chwalić - był to czas, gdy wyleciałem z „Polityki”. Tygodnik przechodził wtedy wielką zmianę makiety. Z ogromnej płachty do rozmiaru, który teraz wszyscy znają. Miałem do trzeciego numeru „nowej” „Polityki” napisać tekst o disco-polo. Temat samograj, jeździłem po dyskotekach w całym kraju i tak w to wsiąkłem, że nie oddałem na czas. Nie słynąłem z punktualności, ale tym razem naczelny tygodnika, Jerzy Baczyński, nie wytrzymał i mnie wyrzucił. Wtedy dwóch - już nieżyjących - wspaniałych dziennikarzy się za mną wstawiało. Piotr Adamczewski i Zdzisław Pietrasik poszli do naczelnego i wskórali tyle, że zostałem wezwany na posiedzenie zarządu, gdzie miałem ubiegać się o przywrócenie do pracy.
Tylko, że ja też miałem swoje plany. Najpierw zamknąłem się ze wstydu w domu, nie chciałem pokazywać się ludziom na oczy. Tu już była „warszawka” i osób zachwyconych tym, że powinęła mi się noga, a do tego tak spektakularnie, było sporo. Potem uznałem, że w końcu mam czas, by zrealizować marzenie o wyprawie do Afryki. W efekcie, gdy poszedłem na spotkanie zarządu, podziękowałem za możliwość złożenia samokrytyki i powiedziałem, że wyjeżdżam. Gdyby chcieli teksty, to chętnie wezmę zaliczkę. Na początku chciano mnie zamordować, a potem, chyba licząc, że nigdy nie wrócę, poszli mi na rękę. Miałem naprawdę dużo szczęścia w tym wszystkim.
Marcin Meller / fot. Bartek Syta / materiały promocyjne W.A.B.
Skoro już mówimy o kombatanctwie, to ciekawi mnie, w jaki sposób wysyłałeś wówczas teksty z Afryki do Polski?
- Faksem. To nie było tanie, płaciło się od strony, zatem nauczyłem się pisać drobnymi, drukowanymi literami. Choć to również nie było najmądrzejsze, skończyło się tym, że jeden z tekstów musiałem dyktować przez telefon, nikt nie był w stanie go odczytać. To dopiero był koszt! Ale zdarzało się też, że teksty wysyłałem pocztą.
Zacząłeś pracę w mediach tuż przed rewolucją cyfrową.
- I dzięki temu mogłem czasem zniknąć. Oczywiście nie na długo, ale można było pojechać na Kaukaz czy do Afryki i przez jakiś czas zbierać materiał, nie zdawać relacji, pójść do baru i obserwować ludzi, bo na to też trzeba mieć czas. Od tamtego okresu znacząco zmieniły się wymagania redakcji. Teraz z takiego wyjazdu, który trwałby tydzień, musiałbym przysłać pięć tekstów. Czas przyspieszył. Dzisiaj pozwolić sobie na pracę w takich warunkach może tylko ktoś zamożny albo ktoś, kto zdobył z crowdfundingu pieniądze na napisanie książki. Plus kilku najlepszych reporterów.
Wróćmy do Afryki i lat 90. Jakim krajem była wtedy Uganda?
- Były dwie Ugandy, Na północy trwała wojna, która do dziś zresztą nie wygasła całkowicie, a południe było dość bezpiecznym miejscem. Wtedy chyba nawet - zwłaszcza dla białego turysty - bezpieczniejszym niż Kenia. Zabliźniały się rany po Idim Aminie, biali nie byli postrzegani jako ciemiężcy. Choć może tak mi się jedynie wydaje, bo trafiłem na świetnych ludzi, którzy mi pomogli? Gdybym spotkał innych, może bym to widział w innych barwach? To był trudny czas dla tego regionu w Afryce - do Zairu uciekły tysiące uchodźców z Rwandy… Ale wiesz, w Kampali, stolicy Ugandy, nigdy nie czułem takiego stresu jak na ulicach w Nairobi. Jednak coś w tym musi być.
To ponoć jedno z najbardziej chaotycznych miast na świecie.
- Uwielbiam ten chaos! W centrum Kampali jest gigantyczny parking busików, którymi można dostać się w głąb kraju. Podczas ostatniej wizyty, tej - nazwijmy ją w ten sposób - studyjnej, jedną z pierwszych rzeczy, jakie zrobiłem, było wejście na piętro budynku i sfotografowanie tego, co tam się dzieje. Tłum pieszych, do tego ciężarówki, rowery, boda boda, zwierzęta i te manewrujące, próbujące wyjechać busy.
Spora część akcji książki dzieje się w Gulu, mieście na północy Ugandy. Jak tam trafiłeś?
- Pisząc reportaż o szalonej wojnie ducha świętego. To było wtedy najbardziej na północ położone miasto, w którym dawało się spokojnie żyć. Jednym z powodów, dla których pojechałem wtedy do Ugandy, było pisanie o wyborach prezydenckich. Oczywiście były one parodią demokracji, bo wiadomo było, że wygra je urzędujący prezydent Museveni, który zresztą rządzi do dzisiaj. Ale to akurat jest dla wielu krajów afrykańskich normą. O tym też sporo z książki czytelnik może się dowiedzieć, bo podobnie jak ja, główny bohater jedzie do Ugandy współczesnej, ale niejako śladami samego siebie sprzed lat. O wojnie nie wiedziałem wtedy prawie nic, dopiero na miejscu sobie uświadomiłem, że to jest o wiele lepszy temat. I tak też podczepiłem się pod jakąś australijsko-ugandyjską fundację, która dostarczała jedzenie uchodźcom na północy kraju na terenie w dużej mierze kontrolowanym przez rebeliantów. Mało kiedy w życiu bałem się tak jak przed te dni krążąc w ciężarówce po zapomnianych wioskach. Starałem się tę atmosferę strachu oddać w powieści. Kiedy wreszcie dojechaliśmy do Gulu, które było względnie bezpieczne, to była aż fizyczna ulga.
Bardzo się zmieniło od tamtego czasu?
- Zupełnie tego miasta nie poznałem. Gulu było wtedy niewielką miejscowością. Z centrum bez problemu na piechotę można było pójść pod miasto do gaju, gdzie rosły owoce mango i opychać się nimi do woli. Teraz musiałbym jechać tam skuterem. Hotel, który opisuję w książce, w latach 90 położony był na przedmieściach. Dzisiaj to bardziej centrum miasta. Niesamowity przyrost naturalny w Ugandzie sprawił, że te miasta są o wiele większe. Bardzo ważne dla mnie było, by oprócz sensacyjnej czy przygodowej treści, „Czerwona ziemia” opisywała właśnie te przemiany.
Marcin Meller / fot. Bartek Syta / materiały promocyjne W.A.B.
Na co trzeba zwracać uwagę, pisząc o Afryce?
- Za „Czarny Ląd” biłbym po łapach. Podobnie jak za „słoneczną Italię” i „dżdżysty Albion”. Jeśli się osadza akcję w latach 90. i obecnych, trzeba uważać nawet podwójnie. Język zmienia się na naszych oczach.
Mój redaktor zwracał mi uwagę, że co prawda piszę „lekarka”, ale już „doktor Drągowska”, zamiast „doktorka”. I wiesz, nie przeskoczę pewnych rzeczy. Mój bohater ma już trochę lat i - podobnie - nie mogę go całkowicie dostosować do pewnej, zrozumiałej skądinąd, poprawności językowej. Tak samo, gdy moja bohaterka w latach 90. mówi „murzyn”, to robi tak dlatego, że kiedyś tak się właśnie mówiło. Dzisiaj tego słowa nie używam i w częściach współczesnych „Czerwonej ziemi” również go nie ma.
Specjalnie wybrałem sobie redaktora urodzonego w latach 90. Chciałem, żeby miał już inną mentalność i poprawiał mnie, gdy wchodzę na grząskie tematy jak relacje męsko-damskie, czy kwestie rasowe. W „Czerwonej ziemi” jest mężczyzna i trzy kobiety jego życia. Może to być i mam nadzieję jest interesująca opowieść o facecie, który ze związkami radzi sobie słabo, choć się stara. Ale chciałem zadbać o to, by nie przekroczyć może dla mnie niewidzialnej linii jakiegoś dziaderstwa. I redaktor coś tam znalazł. Podobnie z kwestiami rasowymi - większość czytelników nie była w Afryce, ma o niej pojęcie ukształtowane przez stereotypy, telewizję, filmy. To ja już wolę być trochę politycznie poprawny, niż dawać pożywkę rasistowskim idiotom.
Uwielbiam to, jak pisze Nino Haratischwili. Gruzinka tworząca co prawda po niemiecku, ale w bardzo bezkompromisowy sposób przedstawiająca Gruzję, kraj, który świetnie znam. I czasem myślę o nim podobnie do niej, ale nigdy bym sobie nie pozwolił na napisanie tego. Ona może. Ja jestem Polakiem i mnie wolno tak pisać o Polsce
Z czego skwapliwie korzystasz w tej powieści.
- Cóż, starałem się, żeby realia były prawdziwe. A mówiąc bardziej poważnie - to nie jest książka non-fiction, gdzie wszystko musi być odwzorowane tak, jak było, a powieść, w której można zagrać rekwizytami. Celowo prowadzę mojego bohatera do centrum handlowego czy mam bohaterkę z klasy uprzywilejowanej, żeby może ktoś pomyślał, że Uganda to nie tylko bieda, ale bardzo zróżnicowany kraj. „Czerwona ziemia” to thriller i mam nadzieję, że czytelników wciągnie, a jeśli przy okazji trochę czegoś nauczy, da do myślenia, to jeszcze lepiej.
Więcej wywiadów znajdziesz na Empik Pasje w dziale Czytam.
A już 19 maja o 20.00 w ramach Targów Ksiązki zapraszamy na spotkanie online z Marcinem Mellerem wokół "Czerwonej ziemi". Rozmowę poprowadzi Wojciech Chmielarz, a nagranie z eventu będzie dostępne na profilu facebookowym Empiku.
Zdjęcia w tekście: źródło: fot. Bartek Syta / materiały promocyjne W.A.B.
Komentarze (0)