Zbrodnia stanowi punkt wyjścia do refleksji nad tym, jak biali osadnicy postrzegali Australię na przestrzeni stuleci i jak kształtowały się ich stosunki z rdzennymi mieszkańcami - przy czym „kształtowały się” zakłada równowagę stron, której oczywiście nie było.

Uluru - wyspa jak katedra

Australia zawsze stanowiła dla białego człowieka przerażające wyzwanie: niewyobrażalnie wielka połać kontynentu, którego nie da się zawłaszczyć w sposób definitywny. Dla wczesnych „odkrywców” każda wyprawa poza miasto kończyła się nieprzyjemnie. Ekstremalny upał, brak wody, płaski, jednolity krajobraz bez charakterystycznych punktów, halucynacje, w najgorszym wypadku śmierć. Olbrzymia skała Uluru, jej groty i położone niedaleko wodopoje wywoływały w podróżnikach euforyczne stany: porównywali ją do katedry i w relacjach podkreślali mistyczne wrażenie obcowania z absolutem. Uluru było także świętym miejscem rdzennych Australijczyków – to jednak było dla kolonizatorów mniej ciekawe i niewarte bliższego zgłębienia.

I w takich właśnie dekoracjach rozegrała się tragedia, stanowiąca centralny punkt książki McKenny. Biały policjant Bill McKinnon, wraz z grupą rdzennych tropicieli, po kilku dniach pościgu za zbiegłymi z więzienia Aborygenami, dopadł jednego z nich przy Uluru. Yokununna tego spotkania nie przeżył. Został zastrzelony w jednej z grot.

McKinnon twierdził, że działał w obronie własnej, a poza tym nie do końca przewidział trajektorię kuli oraz: co za różnica, jest białym funkcjonariuszom wykonującym swoje obowiązki.Jednak w latach trzydziestych nastroje w Australii są już odrobinę inne niż wcześniej: Aborygenów nie można bezkarnie torturować i mordować, trzeba wymyślić sensowny pretekst.

W interior rusza komisja śledcza, żeby zbadać okoliczności śmierci Yokununny. Przewidywalnie, składa się wyłącznie z białych mężczyzn, których do celu prowadzi oskarżony o nadużycie władzy policjant, po drodze zabawiając wszystkich opowieściami ze swojego twardego, surowego życia na australijskiej prowincji.

Ku niczyjemu zaskoczeniu McKinnon zostaje uniewinniony, a czaszka zamordowanego trafia na całe dekady do muzeum, gdzie leży na zapleczu w towarzystwie różnych niezidentyfikowanych kości, podpisana imieniem zmarłego (zresztą z błędem).

powrot do Urlu książka tygodnia recenzja

Jaka jest tożsamość Australii i jej mieszkańców?

„Powrót do Uluru” jest opowieścią o tożsamości, jej konstruowaniu i trwaniu. W przypadku Australii jest to sprawa skomplikowana, bo tożsamość rozpada się na dwie nitki. Bycie Australijczykiem może oznaczać bycie białym potomkiem/potomkinią kolonizatorów. McKinnon do końca życia odsuwa od siebie świadomość tego, że z zimną krwią zastrzelił bezbronnego człowieka, który w dodatku nie rozumiał, o co jest oskarżony z powodu bariery kulturowej i językowej. Wręcz przeciwnie – konsekwentnie konstruował swoją legendę twardego pogranicznika, który wyjeżdżał na trwające blisko 150 dni patrole, niczego się nie bał, a do smażenia jajek nad ogniskiem i ekshumacji zwłok używał tej samej łopaty.

Podobną narrację budowały wokół swojej kariery setki funkcjonariuszy australijskich służb. W rodzinnych domach na kominkach stoją ich zdjęcia w mundurach i w pozach dziarskich, twardych chłopaków. Dziś większość z nich nie żyje, ale pozostają ich rodziny i wnuki, które chcąc nie chcąc, muszą zmierzyć się z prawdą o rodzinnej historii.

Ma to związek z konsekwentnymi działaniami rdzennych mieszkańców, którzy walczą o odzyskanie należnych im praw – praw do kultywowania tradycji, ale także praw do świętych miejsc, takich jak Uluru, zamienione w wycieczkowo-rozrywkowy kompleks turystyczny. Trzecią nitką byłaby pewnie tożsamość nie-białych lub nie-anglosaskich imigrantów, jednak autor tym tematem się nie zajmuje, i słusznie, bo chociaż ciekawy, nie jest to element tej historii.

Poruszająca, otwierająca oczy książka, w dodatku bardzo starannie wydana i w znakomitym tłumaczeniu Tomasza S. Gałązki, który musiał zmierzyć się z rozmaitymi rejestrami językowymi i wyszedł z tego zadania zwycięsko.

Więcej artykułów o książkach znajdziesz w pasji Czytam.