Jest rok 1947. Niemal dwa lat po zakończeniu działań wojennych Polska jest krajem, w którym wszyscy kogoś szukają. Najtrudniej jest Żydom. Nie ma ich wielu - mówi się, że Holokaust na polskich ziemiach przetrwało 50 tysięcy osób żydowskiego pochodzenia. Wśród nich bardzo niewiele dzieci. Część z nich wciąż przebywa w rodzinach, którym zostały oddane przez rodziców, by zwiększyć ich szanse na przetrwanie. Niektóre znajdowano w rowie, pod bramą klasztoru czy ochronki. Teraz dla wracających rodzin są bezcenne.
Bezcenne są też dla organizacji żydowskich, które planują odbudowę żydowskiego społeczeństwa. Jedne w Polsce, najlepiej na Dolnym Śląsku, gdzie planowano zbudować „żydowskie osiedle”, inne w Palestynie, gdzie za chwilę powstanie państwo Izrael. Jeszcze inne w Stanach Zjednoczonych czy Holandii, gdzie żyją społeczności ultraortodoksyjnych Żydów. Dzieci są symbolem odbudowy, trwałości Narodu. Dlatego organizacje, partie polityczne i stronnictwa zaczynają nieformalny wyścig o żydowskie dzieci przechowywane w chrześcijańskich rodzinach na terenie całego kraju. Centralny Komitet Żydów Polskich to największa żydowska organizacja w Polsce. Ma poparcie władz, fundusze i pomysł, by Żydzi znowu stali się częścią polskiego społeczeństwa. Co prawda na „ziemiach odzyskanych”, ale zawsze. W prasie będą pojawiać się wiadomości o „produktywizacji ludności żydowskiej” - żydowskich górnikach, rolnikach. CKŻP próbuje społeczeństwu i władzom udowodnić, że Żydzi po wojnie zmienili się, niejako odpowiadając i aprobując antysemickie stereotypy.
To skomplikowana i niełatwa historia, w której ważną rolę odegrał Lejb Majzels. Ten wyglądający jak stereotypowy polski urzędnik mężczyzna został zatrudniony przez CKŻP na stanowisko emisariusza, który odwiedza chrześcijańskie rodziny, w których przebywają żydowskie dzieci. Ma upoważnienie do negocjowania, a negocjacje te przeważnie dotyczą pieniędzy. Po kilku latach przechowywania/ukrywania dziecka rodziny żądają zwrotu poniesionych kosztów. Ale bywa, że chcą też przepisania nieruchomości, które dziecko dziedziczy lub windują kwoty do niebotycznych sum.
Trasa Majzelsa
Anna Bikont pokonuje trasę Majzelsa. Mając w rękach (a raczej na komputerze, ale metafory mają to do siebie, że nie zawsze uwzględniają nowoczesność) spis dzieci, których szukał Majzels, szuka ich, śledzi ich losy, a w efekcie tworzy niezwykłą panoramę żydowskiego losu. Niektóre z dzieci wykupił, inne porwali syjoniści, niektóre zostały w swoich polskich rodzinach, czy wychowały się w klasztorze. Jedne w Izraelu stały się ultrareligijne, inne wybrały drogę świecką. Choć „wybrały” to może nie jest najlepsze słowo. Dzieciom przekazywano światopogląd ratującego, ich wola nikogo nie interesowała. Dla niektórych było to koszmarem, inne łatwiej się podporządkowywały. Książka Bikont w finale jest właśnie opowieścią o tym, jak różnymi ludźmi jesteśmy. Bo choć nie trudno znaleźć podobieństwa w losie jej bohaterów i bohaterek, to nie da się wpisać ich w jeden schemat.
Można uważnie i z detalami opisywać wydarzenia, ale język nie zawsze jest precyzyjny. Czy żydowskie dzieci, które oddawano do chrześcijańskich rodzin czy klasztorów były „przechowywane”, „ukrywane”? A może „przejmowane”, „niewolone”? Bikont w „Cenie” udowadnia, że niewiele było rodzin, które opowiadały dzieciom o ich przeszłości. Dla ich dobra? By nie uniknęły antysemityzmu? A może dlatego, że miały stać się zwykłymi, polskimi dziećmi zwykłych polskich rodziców? Czy fakt, że nikt nie zaproponował Majzelsowi, że odda dziecko za darmo świadczy o tym, że ludzie byli po prostu biedni, czy kompas moralny po wojnie uległ nieodwracalnym zmianom? Nie wszystkie z historii, które napotkał na swojej drodze Majzels, a siedemdziesiąt lat po nim Anna Bikont, są oczywiste. Bardzo sobie to cenię w „Cenie”.
Tytaniczna praca detektywistyczna
Tytaniczna jest praca, którą wykonała Bikont - samo dotarcie po tylu latach do prawie wszystkich dzieci z listy Majzelsa, to doskonała robota detektywistyczna. A co dopiero ich opisanie, udokumentowanie i sprawne przeprowadzenie czytelnika przez te historie. Momentami autorka jednak za bardzo oddala się od głównego wątku, wkradają się do jej historii postaci drugo-, a nawet trzecioplanowe, które zdają się przejmować kontrolę nad tekstem. Rozumiem ten brak dyscypliny reporterskiej potrzebą dokumentacji, ale dla czytelnika są tu momenty, w których może poczuć się bezradny i pozbawiony przewodniczki.
Niezależnie od powyższej uwagi „Cena. W poszukiwaniu żydowskich dzieci po wojnie” jest reportażem poruszającym, przerażającym ale też dającym nadzieję, że gdzieś jednak to dobro było, tylko nie objawiało się z przesadną spektakularnością. I zwłaszcza dla tych historii warto po „Cenę” sięgnąć. Choć - na sam koniec - mam jeszcze jedną podpowiedź, „dlaczego warto”. Warto, by zobaczyć, że dla wielu osób wojna nie skończyła się w 1945. „Tużpowojnie” było dla wielu stanem wojny. Dlatego dzieci po Polsce szukał Majzels, który miał „dobry wygląd”. Bo to wciąż było potrzebne.
Więcej recenzji znajdziecie na Empik Pasje w dziale Czytam.
Komentarze (0)