W lutowej edycji Wyboru Krytyków po raz pierwszy biorę na warsztat książkę non-fiction, w której jednak narracja odgrywa główną rolę. „Skarby, Poszukiwacze i strażnicy żydowskiej pamięci” Patrycji Dołowy to opowieść o przedmiotach i ludziach, do których należały kiedyś i należą teraz. Chodzi o materialne dziedzictwo polskich Żydów, od tych wymordowanych w obozach koncentracyjnych, gettach, do ocalałych, decydujących się na wyjazd z kraju tuż po wojnie. Niektórzy z nich przed opuszczeniem domów powierzali polskim sąsiadom pieczę nad mieszkaniami, niektórzy przekazywali porcelanę i rodzinną biżuterię, inni po prostu zostawiali wszystko na miejscu, a ponieważ nie wracali, to ktoś się ich majątkiem (rozumianym jako ogół posiadanych rzeczy, nie bogactwo) zajmował z własnej inicjatywy.

Dołowy stwierdza, że żyjemy w świecie pełnym przedmiotów, których nie rozumiemy, bo wymazaliśmy pamięć o tych, do których należały. Pokryte niezrozumiałymi znakami papiery upchnięte na strychach, dziwne ślady na zamalowanych futrynach, cenna cukiernica pośród zastawy z nietłukącego się szkła duralex, a pod nogami potrzaskane macewy. Jakie opowieści towarzyszą tym rzeczom, co odsłaniają, a co maskują?

Po grząskim gruncie

Patrycja Dołowy jest doświadczoną badaczką, pisarką i felietonistką. Jej biegłość we władaniu słowem i budowaniu historii widać w „Skarbach” - skonstruowanych tak sprawnie, że w zasadzie można przeoczyć trudności, z jakimi niewątpliwie musiała zmierzyć się autorka, występująca w podwójnej roli: reporterki i bohaterki jednej z historii poszukującej śladów babki i prababki Michelle Levy.

Jej książka to przeplatające się fragmenty narracji, uszeregowane według imion i miejsc zamieszkania ludzi, którzy „skarby” posiadają, posegregowane w rozdziały podporządkowane tematom (między innymi: „Pustka”, „Mapy”, „Imiona”). Dołowy podróżuje, rozmawia, ale usuwa się w cień. Nie ma tutaj, poza wstępem, śladu tak popularnej ostatnio figury zatroskanego reportera/empatycznej reporterki, która jedzie pociągiem, rozmyśla, chodzi melancholijnie po polu, a następnie włazi ludziom do domów i wyciska z nich historie, które potem opisze przy użyciu odpowiednio nacechowanych przymiotników. Takie podejście położyło „Oświęcim. Czarną zimę” Marcina Kąckiego, który nie ustrzegł się łopatologicznego wykładania odbiorcom i odbiorczyniom, kto zachował się dobrze, a kto źle.

W dodatku Dołowy porusza się po bardzo grząskim gruncie: jej rozmówcy i rozmówczynie nie mieszkają w cieniu baraków i krematoriów przypisanych jednoznacznie do planistów i zarządców Holokaustu, czyli nazistów. Widzimy ich w rodzinnych wsiach i miasteczkach, które po wojnie przeszły zasadniczą, ale nieopowiedzianą transformację. Skarby przechowywane przez rozmówców i rozmówczynie znalazły się w ich rękach nieprzypadkowo: są z nimi mocno związani poprzez rodziny, miejsca czy miejsca gdziezostały znalezione. Każdy z nich niesie ze sobą ogromny ładunek emocjonalny. Nie wszyscy „spadkobiercy” mówią o tym wprost, ale powracają relacje o dziwnych snach, uczuciu obecności żydowskich sąsiadów, którzy zginęli w obozach, o losie prowadzącymod jednego znaleziska do drugiego, jak po niewidzialnej ścieżce. W pierwszej chwili miałam wrażenie, że Dołowy trafiła na osoby wyjątkowo uduchowione czy wręcz zabobonne, ale potem zaczęłam myśleć, że tak po prostu musi manifestować się trauma i nieprzerobione przez kolejne pokolenia poczucie winy. Łatwiej powiedzieć sobie, że prowadzą nas duchy, które chcą nam coś wytłumaczyć, niż że nasi rodzice/dziadkowie patrzyli na śmierć sąsiadów, a potem o niej starannie zapomnieli.

Skarby Patrycja dołowy

Polsko-żydowskie sąsiedztwo

„Skarby” to książka pozornie łatwa w odbiorze. Można przeczytać ją jako opowieść o jednostkowych przedmiotach, które łączą ze sobą rozproszonych po świecie ludzi. O smutnych historiach wojennych, które po latach zakończyły się łzami i pojednaniem, przywracając wiarę w ludzkość, humanistyczne wartości i tak dalej. Oto hen daleko, za morzem, za oceanem, znajduje się wnuczka czy wnuczek zamordowanego, przyjeżdża do kraju przodków i płacze na widok znajomych potraw, które gotowała pochodząca z Polski babcia. Potem dostaje list napisany jej ręką i duchy znikają.

Byłoby to mocno uproszczone odczytanie. Dołowy zakłada, że odbiorcy i odbiorczynie mają świadomość tego, jak skomplikowane było polsko-żydowskie sąsiedztwo jeszcze przed wojną i jak złożone okazały się konsekwencje wymordowania Żydów, którzy zostawili po sobie nie tylko nieruchomości, ale także olbrzymią lukę w strukturze społecznej. Dlaczego w setkach polskich wsi i miast nie opłakiwano sąsiadów, nie pielęgnowano opuszczonych przez strażników pamięci cmentarzy, zacierano starannie wszelkie ślady dawnej wspólnoty? Odpowiedź jest brutalnie prosta: bo Polacy skorzystali na śmierci Żydów, wprowadzili się do ich domów i przejęli interesy, o czym pisał fachowo Andrzej Leder w „Prześnionej rewolucji”. U Patrycji Dołowy słychać to natomiast w wersji spontanicznej. Marek z podlaskiej Orli mówi:

 „Niektórzy wspominali Żydów, gdy sąsiadowi coś chcieli wypomnieć: >Gdyby tu nadal Żydzi byli, to ty byś nikim nie był<”.

W prościutkim leksykalnie zdaniu zawiera się cała złożoność problemu dziedzictwa praktycznego i znaczących luk w pamięci. Bo co ono właściwie znaczy dla osoby postronnej, która nie wie lub nie chce wiedzieć o tym, że ludzie zostali zamordowani, ale ich nieruchomości i warsztaty pracy pozostały? W „Skarbach” widać, jak pamięć – jeżeli już dotrzemy do jej pokładu, w którym dawni sąsiedzi zaczynają się ukazywać – jest zagadywana, lukrowana. Wszyscy doskonale wiedzą, co się stało, ale wolą pamiętać inaczej, racjonalizować, rozmydlać oczywistości w przyjemniejsze domysły.

Zza gęstego kamuflażu

Jak to wygląda w praktyce? Wynotowałam fragment rozmowy Dołowy z Ewą, starszą kobietą przechowującą wypełnioną pierścionkami i łańcuszkami cukiernicę Rosenthala. Pani Ewa czuwa nad skarbem, a nad panią Ewą i autorka, która wyjątkowo pojawia się tu jako strona aktywnie słuchająca. Czuwa też sąsiad, moderujący rozmowę tak, aby potoczyła się gładko i nie zahaczyła o naprawdę nieprzyjemne tematy. Pan Roman i pani Ewa są strażnikami pamięci, ale wygładzonej, odpowiednio przykrojonej dla słuchaczy, chroniącej interesy i sumienia polskiej wspólnoty miasteczka:

„Którejś nocy, zanim mieli Żydów wywozić, usłyszeliśmy pukanie od strony sadu. Sąsiadka. Miała porcelanę, swoją najlepszą, której moja mama tak jej zawsze zazdrościła. >Przechowamy dla was<, obiecała mama. >Używajcie, używajcie<, mówiła tamta. Stanęłam obok. Sąsiadka mnie tak nagle mocno przytuliła, a potem zaczęła całować. >Otwórz ręce<, powiedziała i włożyła mi w dłoń pierścionki, kolczyki, łańcuszki. >Tylko trzymaj mocno, żeby ci nic nie wyleciało<. Zaciskałam piąstki, bo sobie przetłumaczyłam, że jak upuszczę, to mnie zabiorą, jak Wajsmanową. Ona jeszcze dodała: >To jest teraz twoje wiano. Mnie już nic nie będzie potrzeba, bo my już nie wrócimy<„.

Potem pani Ewa opowiada o cierpieniach swojej rodziny: brat zastrzelony na rampie w Oświęcimiu, ojciec konający trzy dni od zbłąkanej kuli, mąż o słabym sercu, dwójka zmarłych dzieci i plaga samobójstw w kamienicy. Matka Ewy mówi, że to żydowska klątwa, której nośnikiem jest cukiernica.

Jak zrekonstruować tę baśniową niemal historię, opowiadaną przez starą, samotną kobietę? Żydowska sąsiadka przynosi polskiej cukiernicę i biżuterię, od razu bardzo praktycznie deklarując, że te rzeczy w zasadzie należą już do rodziny pani Ewy, bo ona nie wróci, nie są jej potrzebne. Los Wajsmanowej i innych Żydów, wspomnianych w dalszym ciągu wypowiedzi, jest ubrany w zaskakujące eufemizmy: wyjechali, zniknęli, nie wrócili, nikt niczego o nich nie wie, być może umarli, a może jednak wyjechali do Palestyny, do Stanów, gdzie życie było łatwiejsze niż w komunistycznej Polsce. Kontrastuje to ostro z plastycznie opisywanym cierpieniem własnej rodziny i tożsamych etnicznie sąsiadów, którzy mają imiona i bardzo namacalne, umierające w męczarniach ciała.

A pośrodku tkwi jak zadra pytanie: skąd żydowska klątwa, skoro wszystko odbyło się w przyjaźni i wzajemnym zrozumieniu, skoro Żydzi po prostu zniknęli, uprzejmie przekazując skarby Polakom? Dlaczego przeklęci zostali polscy sąsiedzi? W dalszej części historii pani Ewy, odwiedzanej przez Dołowy już bez nadzoru uczynnego Romana, znajduje się odpowiedź na to pytanie, wylewająca się nagle w przerażający sposób zza tamy gęstego kamuflażu.

Potrzaskane macewy

Pragnę tradycyjnie zauważyć, że powyższa recenzja skupia się na niewielkim wycinku „Skarbów”, w dodatku na wycinku, który interesuje mnie najbardziej, czyli na narracjach obudowujących pamięć i niepamięć, zasłaniających zbyt silne emocje i bolesne prawdy. Jest to jedna z wielu ścieżek, którymi można podążyć przez książkę Patrycji Dołowy, iskrzącą się okruchów przedmiotów i historii, zapomnianych imion i znaków, zagubionych i odnalezionych przodków i przodkiń. Jak wiele moich wyborów w tym cyklu, „Skarby” są książką do lektury wielokrotnej, uważnej, z ołówkiem w ręku.

Do podsumowania pasuje powracający w kolejnych rozdziałach i podrozdziałach obraz potrzaskanych macew, które wkomponowaliśmy w swoje domy, drogi, chodniki, a nawet baseny. Trwałe, twarde, ciągle obecne, ale pokryte coraz mniej widocznymi i zrozumiałymi symbolami. Nawet wyciągnięte z ziemi i cementu, umieszczone na uprzątniętych kirkutach, nie złożą się już w estetyczny obrazek miłych polsko-żydowskich miasteczek z wiersza Antoniego Słonimskiego, w których wiatr łączył „biblijne pieśni z polską piosnką i słowiańskim żalem”, niezależnie jak bardzo byśmy sobie tego życzyli.

Więcej recenzji z cyklu Wybór Krytyków znajdziecie na Empik Pasje w dziale Czytam