Nie lekceważyć opowiadań

„For sale: baby shoes, never worn” (Sprzedam: buciki dziecięce, nigdy nienoszone) – tych sześć angielskich słów przypisywanych Hemingwayowi uchodzi za najkrótsze opowiadanie w historii literatury. Zwarty mocny szkielet, który jest gotowy do wypełnienia dowolnym fabularnym i emocjonalnym mięsem – ale już nie przez autora. Opowiadanie jako iskra, która uruchamia, angażuje i czasem wręcz rozpala wyobraźnię, korzystając z tego, że nasze kartezjańskie rozumy pragną zawsze poznać kontekst i rozwiązanie każdej sytuacji.

Dodajmy do tego zestaw cech, które zdaniem Italo Calvino decydują o tym, jaka literatura jest skazana na wielkość i przetrwanie: lekkość, dokładność, szybkość, przejrzystość, wielorakość, zwartość. Nie trzeba bezkrytycznie polegać na opinii autora Wykładów amerykańskich”, żeby mimo wszystko zauważyć, że ta charakterystyka pasuje jak ulał do opowiadań właśnie.

Jednym z wielu dobrych obyczajów, których brakuje w Polsce, jest publikowanie opowiadań w prasie mainstreamowej. Zwłaszcza w krajach anglosaskich każde szanujące się pismo to praktykuje, nierzadko specjalnie zamawiając je u pisarzy. A samych autorów jest to pewna nobilitacja, czasem wręcz przepustka do większej popularności, wkroczenie na wyższy poziom. Istnieje nawet ortodoksyjny pogląd, że kto nie potrafi skomponować dobrego opowiadania, ten po prostu nie opanował wystarczająco swojego fachu. Są autorzy, którzy traktują ten gatunek jako ćwiczenie z formy i narracyjnej dyscypliny albo odświeżającą przerwę od większych tekstów. Ale całkiem sporo wybitnych piór spełnia się wyłącznie w opowiadaniach, jak kiedyś Alice Munro (składając z drobniejszych elementów większą, spójną całość) czy nadal Etgar Keret. Nie mówiąc o mistrzu, na którym w jakimś stopniu wspiera się cała współczesna literatura amerykańska, Raymondzie Carverze. Zresztą, w Polsce też zdarzali się tacy autorzy, np. Kornel Filipowicz.

W powszechnym przekonaniu krótka forma to jednak coś nieco pośledniejszego, niż wyrafinowana, sążnista, dojrzała powieść, ostateczne spełnienie talentu i aspiracji. Może dlatego, że po polsku słowo „opowiadanie” jest semantycznie związane z przekazem ustnym, a więc czymś niezobowiązującym, potocznym, zwykłym. Dla odmiany angielskie short story nie sugeruje żadnej taryfy ulgowej dla autora czy odbiorcy. Przeciwnie, jest jak bieg na sto metrów: wymaga siły, koncentracji, przygotowania.

W zgodzie z własnym temperamentem

Po co ten przydługi wstęp? Oczywiście, nie po to, by kazać komukolwiek wybierać między, powiedzmy, Melville’em z „Moby Dicka”, a Melville’em z „Kopisty Bartleby’ego”, co byłoby co najmniej niemądre.

Otóż po pierwsze dlatego, żeby uzasadnić satysfakcję z faktu, że publikuje się takie zbiory, jak „Trzeci dzień świąt”. Że są tacy autorzy, jak Maciej Miłkowski, którzy – być może trafnie rozpoznając i godząc się z własnym temperamentem – konsekwentnie uprawiają short stories, ignorując bagaż pochopnego lekceważenia, jaki wlecze się w naszej tradycji za tym szlachetnym gatunkiem.

A po drugie dlatego, że dość trudno pisze się o takich utworach wprost, jeśli celem zasadniczym jest posadzenie czytelnika z zawierającą je książką w ręku bez pozbawiania go przyjemności z suspensu, który decyduje o jakości tej lektury. Więc jeśli wolicie poprzestać na powyższej rekomendacji, nie czytajcie dalej, po prostu poszukajcie egzemplarza „Trzeciego dnia świąt”.

Trzeci dzień świąt Miłkowski

Pełne spektrum uczuć rogacza

W wiele z tych kapitalnych jedenastu opowiadań wbudowany jest twist, czasem jedno zdanie pod koniec, które całkowicie, a przynajmniej do pewnego stopnia zmienia kontekst całości. Nie aż tak spektakularnie, jak w „Idealnym dniu na ryby”, którym J. D. Salinger dawno temu ustalił nowe reguły gry gatunku – tam opis leniwej kanikuły wieńczy największy możliwy kontrast: samobójstwo. Ale co powiecie na monolog faceta, próbującego sobie poradzić z nerwicą natręctw, która przeradza się w drobiazgowe analizowanie, czy i jak odezwać się do kochanej osoby, żeby jej nie zirytować, nie spłoszyć, nie wywierać presji? Jak zaprojektować naturalne esemesowe zagajenie prowadzące do spotkania? Wiemy, że bohater jest świeżo po rozstaniu z żoną, do naprędce wynajętego mieszkania matka dała mu czajnik i kawiarkę – o pojemności dla jednej osoby. Ale ta kochanka, przez którą to wszystko, co z nią, dlaczego te podchody? No właśnie, tylko że nie chodzi o żadną kochankę.

Jest też kwestia otwarć - wiadomo, że pierwsze zdanie zawsze jest ważne, niektóre weszły nawet do języka potocznego, służąc nam niczym ludowe mądrości. Miłkowski nie jest Tołstojem, ale jego otwarcia na pewno robią wrażenie. To z opowiadania „Teledysk”:

„Widać. Od razu widać. Jeśli tego nie widzisz, to znaczy, że się nią już nie interesujesz. A ty się przecież nadal nią interesujesz, tyle tylko, że nieco inaczej niż kiedyś, bardziej tak, powiedzmy, przyrodniczo”.

Opowieść męża, który dowiaduje się o romansie żony, ale zachowuje to odkrycie dla siebie, żeby zacząć na chłodno tą relacją manipulować z pomysłowym użyciem mediów społecznościowych – tak świetnego kawałka prozy nie czytałem od dawna. Pełne spektrum uczuć w takiej sytuacji: gorycz, wzgarda, sarkazm, zazdrość, gniew, nieszczera obojętność, surowy ból po prostu.

Wielu różnych facetów

Tu trzeba zaznaczyć, że w „Trzecim dniu świąt” narracja zawsze jest prowadzona w pierwszej osobie i z męskiego punktu widzenia. Co nie znaczy, że wszędzie jest podobna. Stalker kończący nakazaną przez sąd psychoterapię; samotny ojciec i mąż alkoholiczki (owdowiały? nie do końca wiadomo); ksiądz pedofil; facet, który zorganizował sobie życie jako niezbędny i osaczający asystent aktorki; psycholog tuż po dyplomie, któremu dają nocne dyżury w ośrodku dla młodzieży; czterdziestolatek na zjeździe absolwentów liceum.

Duża rozpiętość doświadczeń, ale podejrzewam, że gdyby umieścić te opowiadania anonimowo wśród wielu innych, nikt nie miałby kłopotu, by przyporządkować je do jednego autora. Jest bowiem coś swoistego we frazie Miłkowskiego, te opowiadania mają własny idiom. Niewykluczone, że to nie przypadek, ale uboczny efekt długotrwałego cyzelowania tych niedługich tekstów, obierania ich z niepotrzebnych ornamentów i wypełniaczy, destylacja. Według najlepszej tradycji gatunku wymagającego zwięzłości, ale niewybaczającego pominięcia kluczowego szczegółu.

No i jest też „Rozdział 6”, będący czymś w rodzaju noty w Wikipedii z dość odległej przyszłości, o Macieju Miłkowskim. Owianym niejasną legendą pisarzu polskim z pierwszej połowy XXI w., o którym wiadomo niewiele ponad to, że stanowi punkt odniesienia dla wielu kolejnych pokoleń. Oraz że czwarta dekada jego życia stanowiła okres niestabilności, rozpaczy oraz licznych prac dorywczych.

 „Zachowana dokumentacja pozwala stwierdzić, że dość sumiennie wykonywał swoje obowiązki, a w każdym razie potrafił je sumiennie dokumentować.”

Czytajcie Macieja Miłkowskiego. Nie dopuśćcie, by rozpaczał bez potrzeby.

Więcej recenzji z cyklu Wybór Krytyków znajdziecie na Empik Pasje w dziale Czytam.