Dziś postrzegamy Pink Floyd jako genialnych artystów, mających w swoim dorobku wiekopomne dzieła, które na zawsze zapisały się w historii muzyki. Niemniej z perspektywy zmian personalnych oraz wewnętrznych konfliktów, dorobek piętnastu albumów jawi się jako osiągnięcie, które graniczy z cudem. Jak więc to wszystko się udało?

Malarz zastąpił fotografa

W pamięci fanów bez wątpienia najbardziej zapadł zespół w składzie David Gilmour, Nick Mason, Roger Waters oraz Richard Wright. Jednak ewolucję ze studenckiej kapeli Sigma-6 w aspirujących muzyków dzisiejsze legendy rocka zawdzięczają osobie Boba Klose’a. Gitarzysta i zapalony fotograf był tak naprawdę pierwszym muzykiem z warsztatowym wykształceniem w składzie. Dzięki niemu zespół umocnił swoją pozycję na undergroundowej scenie.

Kolejnym kamieniem milowym było pojawienie się w kapeli Syda Barretta – nietuzinkowego gitarzysty, ale również malarza i przede wszystkim wizjonera. To właśnie za sprawą Barretta zespół grał bardziej progresywnie, reprezentując muzykę z pogranicza psychodelicznego rocka (chociaż okupili to odejściem Klose’a). To również z nim w składzie narodziła się nazwa Pink Floyd (zbitka imion dwóch bluesmanów, których płyty znajdowały się w kolekcji Barretta – Pinka Andersona i Floyda Councila).

O zespole zrobiło się głośniej za sprawą coraz częstszych występów w londyńskich klubach. Solowe popisy Barretta stały się znakiem rozpoznawalnym Pink Floyd. Artysta często odchodził od konwencjonalnego stylu, na rzecz nietypowych zagrań i wykorzystywania równie nietuzinkowych akcesoriów. Ówczesne metody Barretta można podziwiać m.in. w filmie dokumentalnym BBC „The Pink Floyd Story: Which One's Pink?”.

 

 

Innowacyjne podejście muzyków szybko zostało dostrzeżone przez branżowych wyjadaczy. Ostatecznie grupa związała się z EMI. Wraz z podpisaniem kontraktu Pink Floyd zmienili się z grupy w większości samouków w profesjonalny zespół, który nie bał się muzycznych eksperymentów, jak np. efekty wizualne w trakcie koncertów. Ich debiutancki album „The Piper at the Gates of Dawn” stanowił kreatywną muzyczną mozaikę. Niebagatelny styl został ciepło przyjęty przez brytyjską publiczność, gdyż przez kilka tygodni krążek utrzymywał się wśród dwudziestu najlepiej sprzedawanych płyt na Wyspach. Muzycy poszli za ciosem i wyruszyli w trasę koncertową po Europie.

Prawdziwa weryfikacja miała jednak dopiero nastąpić w postaci tournée po Stanach Zjednoczonych. Za oceanem odbiór płyty okazał się diametralnie inny, a koncerty Pink Floyd przeszły bez echa. Na domiar złego, narkotykowe problemy Barretta utrudniały funkcjonowanie grupy. Muzyk spóźniał się lub w ogóle nie pojawiał się na nagraniach, a nawet na koncertach.

 

The Piper At The Gates Of Dawn Pink Floyd

 

Pink Floyd z Davidem Gilmourem

Kiedy kolejne występy zaczęły stawać pod znakiem zapytania z powodu problemów Barretta, pozostali członkowie zaczęli szukać dla niego zastępstwa. Ostatecznie wybór padł na Davida Gilmoura – znajomego Barretta i Watersa z czasów szkolnych.

Nie rozwiązało to jednak wszystkich problemów Pink Floyd. Menedżerowie właśnie w Barretcie upatrywali lidera zespołu, więc kiedy u artysty zdiagnozowano schizofrenię, sugerowano nawet rozwiązanie grupy. Tak się jednak nie stało, a drugi album „A Saucerful of Secrets” został dobrze przyjęty mimo sporego rozdźwięku między utworami nagranymi z Barrettem a partiami, które powstały już bez niego. Co więcej, to właśnie świeższe brzmienie Pink Floyd bardziej przypadło do gustu słuchaczom i krytykom.

 

A Saucerful Of  Secrets Pink Floyd

 

Muzycy w dalszym ciągu stawiali na progresywny, oryginalny styl, a jednocześnie kształtowali własny charakter, który znamy obecnie z największych albumów zespołu. Innowacje pojawiły się również na scenie. Jeszcze częściej fani mogli podziwiać efekty wizualne, a za nagłośnienie odpowiadał skonstruowany na zamówienie grupy system audio.

Tak docieramy do 1969 roku i płyty „Ummagumma”. Dziś uznaje się ją za przełomową ze względu na oryginalne podejście i osobiste kawałki poszczególnych członków zespołu. Pozytywny odbiór zachęcił muzyków do dalszego eksperymentowania, jednak o Floydach ponownie zrobiło się głośno dopiero przy okazji „The Dark Side Of The Moon”.

 

Ummagumma Pink Floyd

 

Nie ma ciemnej strony

Psychodeliczny, wielotematyczny, a jednocześnie na wielu płaszczyznach spójny album „The Dark Side Of The Moon” uznawany jest dziś za największe dzieło w historii Pink Floyd. Wystarczy wspomnieć, że do dziś jest to drugi po „Thrillerze” Michaela Jacksona najchętniej kupowany album wszech czasów. Kultowa muzyka, kultowa okładka – „The Dark Side Of The Moon” na nowo zdefiniowało Pink Floyd, a Roger Waters został okrzyknięty ojcem tego sukcesu.

Mroczny wydźwięk płyty początkowo nie zapowiadał aż tak znaczącego sukcesu komercyjnego. Znacznie lepiej krążek został odebrany w USA, gdzie zespół wciąż czekał na swój przełomowy moment. Ten nastąpił, kiedy „The Dark Side Of The Moon” utrzymywało się na liście Billboard 100 przez 949 tygodni. Spora w tym zasługa intensywnej trasy koncertowej, która momentami była dla muzyków wręcz wycieńczająca. Na płycie po raz pierwszy Pink Floyd otworzyli się na nowe dźwięki i zaprosili do współpracy innych muzyków. Wydatnie wpłynęło to na jakość techniczną dzieła.

„The Dark Side Of The Moon” stało się tak istotnym elementem kultury, że doczekało się swoich teorii spiskowych. Jedna z najciekawszych dotyczy ostatnich sekund albumu, czyli utworu „Eclipse”. Na koniec, oprócz słynnego zdania „There is no dark side of the moon, really. As a matter of fact it’s all dark”, usłyszeć można jeszcze inne, bliżej niezidentyfikowane odgłosy. Jako że legendarne są już historie o nagrywaniu przez Pink Floyd w studiu tuż obok Beatlesów, jedna z teorii mówi, że ledwo słyszalne dźwięki na końcu płyty to tak naprawdę orkiestrowa wersja „Ticket to Ride” kapeli z Liverpoolu.

 

 

Jednocześnie największy sukces miał też symptomy końca grupy. Wystarczy wspomnieć, że muzycy nagrywali swoje partie osobno. Zapytany o to Waters stwierdził krótko, że gdyby tworzyli wspólnie, prawdopodobnie szybko by się pokłócili. Nie brakuje również opinii, że za sprawą „The Dark Side Of The Moon” Pink Floyd tak wysoko zawiesili sobie poprzeczkę, że niemożliwe było nawiązanie do tego poziomu, co jednocześnie ostudziło zapał zespołu do dalszej twórczości. Czy „The Dark Side Of The Moon” faktycznie było płytą idealną? Jeśli chcecie to rozstrzygnąć, znakomitą okazją jest wydany z okazji 50-lecia premiery albumu zremasterowany box, który zawiera zarówno oryginalny krążek, jak i wersje koncertowe. Ponadto do zestawu dołączone są historyczne fotografie, a także replika zaproszenia na przedpremierowy odsłuch płyty „The Dark Side Of The Moon” w London Planetarium, które odbyło się 27 stycznia 1973 roku.

 

Box: The Dark Side Of The Moon Pink Floyd

 

Między Watersem a Wrightem

Chociaż relacje miedzy członkami Pink Floyd nie były najlepsze, dyskografia kapeli nie kończy się na „The Dark Side Of The Moon”. W kolejnych latach muzycy nagrali trzy albumy koncepcyjne. Zaczęło się od płyty poświęconej Sydowi Barrettowi „Wish You Were Here”. Następny był krążek „Animals”, który muzycznie nawiązywał do początków grupy, natomiast tematycznie zainspirowany był w dużej mierze „Folwarkiem zwierzęcym” George’a Orwella.

W 1979 roku zespół wydał „The Wall”. Niemal autorski projekt Watersa, w którym nie brakuje wątków autobiograficznych, jest dziś drugim najsłynniejszym dziełem w dorobku Pink Floyd. Chociaż Waters skupił się w kolejnych utworach na własnych przeżyciach, problemy z jakimi się zmagał były uniwersalne, przez co wiele osób doskonale wczuło się w klimat poszczególnych piosenek. Z „The Wall” pochodzi również jeden z najpopularniejszych singli Pink Floyd, czyli „Another Brick in the Wall”.

 

 

Waters kontynuował projekt na płycie „The Final Cut”, która chociaż nadal miała szyld Pink Floyd, była praktycznie solowym albumem Watersa. Melancholijny klimat krążka odbiegał od stylu, jaki dobrze znali fani kapeli. Powstanie „The Final Cut” wiązało się też z postępującym rozkładem grupy. Wright już oficjalnie nie uczestniczył w jej powstawaniu, Mason w ogóle tracił zainteresowanie muzyką i nawet Gilmour wspominał ten okres jako koszmar i tyranię Watersa. Muzycy nagrali jeszcze wspólnie „A Momentary Lapse of Reason”, ale następny album „The Division Bell” z 1994 roku powstał już bez Watersa.

 

The Division Bell Pink Floyd

 

Tak można by określić koniec Pink Floyd, gdyby nie ponowne połączenie sił w 2014 roku, kiedy to Mason i Gilmour ponownie zebrali się w studiu, gdzie powstał krążek „The Endless River”. Wypełniony ambientowymi, w większości instrumentalnymi brzmieniami album był miłym sentymentalnym powrotem, jednak trudno stwierdzić, żeby wniósł coś ważnego do dyskografii zespołu.

Chociaż schyłek Pink Floyd nie przebiegł zapewne tak, jak życzyłaby sobie większość fanów, Brytyjczycy pozostawili po sobie wspaniałą spuściznę, którą możemy delektować się także dziś. Takie wyjątkowe wydawnictwa przypominają o tym, jak niezwykła momentami była muzyka Pink Floyd. A po więcej muzycznych historii zapraszamy do sekcji Słucham.