„Moja siostra morduje seryjnie”, Oyinkan Braithwaite, Świat Książki, tłum. Maciejka Mazan

Podczas lektury tej książkę bezwiednie nuciłam sobie w głowie piosenkę z hollywoodzkiego musicalu „Chicago” z 2002 roku, w którym jedna zabójczyni opowiada drugiej, że jej mąż po prostu „...wpadł na mój nóż. Wpadł na mój nóż dziewięć razy!”. Bo, cóż za zbieg okoliczności, podobnie dzieje się w tej książce: mężczyźni po prostu wpadają na nóż siostry głównej bohaterki. A, pielęgniarka z zawodu, za każdym razem przyjeżdża by pomóc... posprzątać. Rzecz dzieje się w nigeryjskim Lagos. Dwie siostry, starsza i poukładana Korede, pielęgniarka oraz młodsza i bardzo piękna Ayoola, mieszkają w dużym wygodnym domu wraz z matką. Za Ayoolą uganiają się mężczyźni, za Korede nie ugania się nikt, ale kiedy przychodzi co do czego, to Ayoola wyciąga nóż, a Korede zawsze ją ratuje. Siostry, od dzieciństwa związane niewidzialną nicią zależności, są jak dwie strony tego samego medalu. I choć jedna zdaje się być jedynie obserwatorką barwnego życia drugiej, to poznając ich przeszłość zaczynamy rozumieć, dlaczego w tym domu karty zostały właśnie tak rozdane, a los obu dziewczyn przesądzony. Ta historia zresztą zbudowana jest na zasadzie opozycji do rzeczywistości, tak jak siostry są swoim przeciwieństwem. Cudownie jest wymyślić bohaterkę, która nie boi się podnieść ręki na mężczyznę w świecie, w którym przemoc wobec kobiet, a także traktowanie ich jak towaru, jest zjawiskiem powszechnym. To opowieść o ocalonych, i choć rzecz dzieje się we współczesnej Nigerii, naprawdę nie trudno doszukać się uniwersalnych wątków. Zagraniczne media okrzyknęły „Moją siostrę” sensacją i debiutem roku. Dla mnie narodziła się godna następczyni nigeryjskiej pisarki Chimamandy Ngozi Adichie. Oyinkan Braithwaite, czekamy na więcej.

 

„Halny”, Igor Jarek, wydawnictwo Nisza

Proszę państwa, to jest wstrząs. Do tej pory znaliśmy mroczną stronę Jarka z komiksów, które ten pisze w duecie z ilustratorką Judytą Sosną. Teraz postanowił zadebiutować jak autor opowiadań i jest to jazda bez trzymanki w ciemne rewiry ludzkiej egzystencji. Mamy tu muzyka, który tak nienawidził śpiewanych przez siebie piosenek, że wpadł w alkoholizm; obiecującego młodego olimpijczyka skaczącego wzwyż, który wybrał drogę dilerki; dzieciaka z bidula, który pierwszego dnia w pracy dostał łomot. Nie ma nadziei w świecie ludzi skazanych na przegraną, a właśnie wokół takich krąży narracja: mocna, jak jazda rollercoasterem, pełna wulgaryzmów, ekskrementów i krwi, pełna chwil, od których w kinie najchętniej odwracamy wzrok. W świetnych dialogach i mocnych scenach – ta z tajniakami na ławce w parku czy ze śpiewaniem kolęd dla lokalnych mafiosów to majstersztyki – tkwi siła tej niewielkiej książeczki. Ale też Jarek stosuje zabieg bolesny jak wyrywanie paznokcia, za to bardzo filmowy: gdy nagle w beznadziejnym życiu kolejnego bohatera coś zaczyna grać, układać się, gdy pojawia się nadzieja, że jeszcze wyjdzie z tego szamba, i może nie będzie bajerancko, ale przynajmniej bezpiecznie, to tylko możemy sobie wyobrazić, jak naiwni jako czytelnik się okazaliśmy. Mocny, świeży, znakomity głos polskiej literatury. To Polska tu i teraz, bez znieczulenia.

Halny okładka

 

„Mapa” Barbara Sadurska, Wydawnictwo Nisza

Choć wydana pod koniec 2019 roku, w czytelniczej świadomości zaistniała w tym roku. Może sprawiła to pandemia i zakaz podróżowania? Chętnie sięgaliśmy po debiutancką „Mapę”, w które pobrzmiewają gdzieś echa zarówno „Biegunów” Olgi Tokarczuk, jak i „Imienia róży” Umberto Eco. Bohaterowie Sadurskiej cały czas się przemieszczają, a bezruch zwykle źle się dla nich kończy. W dodatku czytelnik ma wrażenie, że podróżują nie tylko geograficznie ale i w czasie, i że spotykamy co i rusz te same postaci, tylko w innym historycznym kostiumie. Jednocześnie tytułowa mapa jest centrum wątku detektywistycznego, wręcz szpiegowskiego. Każdy mapę chce zdobyć, by ją po prostu mieć lub zniszczyć, zabrać, przewieźć, schować, u każdego budzi obsesję. I dla każdego jest ona czymś innym: jednym objawia przyszłość, innych przenosi w czasie, dla niektórych to po prostu wrota do piekieł. Sadurska miesza wątki, gubi tropy, widać, że przyjemność sprawia jej wodzenie czytelnika za nos i wpuszczanie go co i rusz w ślepą uliczkę jego domysłów. Dlatego taką przyjemność daje ta lektura, bo przypomina nam „Mapa”, że książka ma być  rozrywką, ma zabrać nam godzinę lub dwie życia, byśmy spędzili je pochłonięci lekturą, a po jej skończeniu jeszcze przez chwilę patrzyli nieprzytomnym wzrokiem, jakby wyrwani nagle z „Niekończącej się opowieści”. Laury, jakie spadają na autorkę od chwili wydania książki, łącznie z Nagrodą im. Gombrowicza, są w pełni zasłużone.

Mapa okładka

 

„Klub. Seksskandal w komitecie noblowskim”, Matilda Voss Gustavsson, Wielka Litera, przełożyła Justyna Czechowska

Ta wstrząsająca lektura jest pokłosiem głośnego reportażu, jaki szwedzka dziennikarka Matilda Voss Gustavsson opublikowała w listopadzie 2017 roku w dzienniku „Dagens Nuheter”. Opisała w nim historie 18 kobiet, które postanowiły publicznie oskarżyć o gwałt i molestowanie Jean-Claude Arnaulta, właściciela słynnego klubu „Forum”, gdzie przez lata przychodziła śmietanka kulturalna i intelektualna kraju, a prywatnie męża „szwedzkiego dobra narodowego”, czyli poetki Katariny Frostenson. Niepokojącej pikanterii dodaje fakt, że podczas gdy Arnault uwodził, gwałcił i wykorzystywał kolejne kobiety, Frostenson zasiadała w fotelu członkini Akademii Szwedzkiej, instytucji cieszącej się ogromnym szacunkiem i prestiżem na całym świecie, która co roku przyznaje Nagrody Nobla w dziedzinie literatury. W tym czasie Frostenson miała dzielić się z mężem poufnymi informacjami, w tym nazwiskami laureatów, zanim zostały one oficjalnie ogłoszone. Z powodu skandalu jaki wywołał reportaż Voss Gustavsson Arnault trafił na kilka lat do więzienia, a literackiego Nobla za rok 2018 nie przyznano. Ze swoich stanowisk zrezygnowali także niektórzy członkowie Akademii, w tym jej sekretarz Sara Danius. Znając już wagę sprawy, która dziś jest historią, warto sięgnąć po książkę szwedzkiej dziennikarki, by prześledzić, jak do tego doszło, że przez niemal trzy dekady znany bon vivant postępował sobie na szwedzkim podwórku kulturalnym jak lis w kurniku. I czemu światłe środowisko intelektualne na to przyzwalało. Jest to lektura niemal detektywistyczna i napisana tak, że przykuwa do siebie czytelnika i puszcza dopiero na ostatniej stronie.

Klub okładka

 

„Pustostany”, Dorota Kotas, wydawnictwo Niebieska Studnia

Jaka to jest książka, co tu się wydarza! Bohaterka Kotas wprowadza nas strona po stronie do swojego królestwa: opuszczonego budynku na warszawskiej Pradze Południe przy placu Szembeka, w którym wszystkie lokatorki (o przedstawicielach płci przeciwnej zasiedlających budynek nic tu nie ma) podobno zmarły na raka. Nasza bohaterka natomiast żyje, ma się dobrze, a czas spędza na myszkowaniu po pustych mieszkaniach, piwnicach i strychu. Właściwie nic tu nie jest pewne, nic nie wiadomo. Narratorka raz mieszka sama, raz z dziewczyną Hanią, albo z innymi lokatorkami, martwymi lub takimi, co nieoczekiwanie ożyły, albo jeszcze żyły; jest bezrobotna, by za chwilę pracować po 14 godzin dziennie w kawiarni. Czasem raczy nas anegdotkami z dzielnicy albo obrazkami bazarowego życia, a czasem wpadamy w wewnętrzny strumień świadomości narratorki. Jedna czynność dziennie wystarczy by życiu nadać sens, twierdzi bohaterka. Bezrobotna, zawieszona w przestrzeni rozpadającej się kamienicy, bez celu, przyszłości, pieniędzy, bez przeszłości, rodziny, środowiska wsparcia – wydaje się przeklejoną z nieznanej planety kosmitką. Książka Kotas jest literackim odpowiednikiem książki „Jak robić nic. Manifest” amerykańskiej artystki i wykładowczyni Jenny Odell. A ta zachęca nas, smutnych konsumentów wszystkiego, byśmy się zbuntowali przeciwko ekonomii uwagi, która odbiera nam nawet sen, by w pełni wykorzystywać naszą produktywność. W efekcie powinniśmy robić nic, czyli to, co nie przynosi dochodu, jak wolontariat, praca w kawiarni za mniej niż średnią krajową, czy nieuczestniczenie w tzw. życiu konsumenta – czy to w realu czy w mediach społecznościowych. I bohaterka Kotas ten postulat ma opanowany do perfekcji, a realizowanie go jest dla niej bardziej naturalne niż oddychanie. A my wraz z nią łapiemy się na tym, że chcemy tej prozy więcej i więcej, choć jedyne czego się z niej dowiemy, to jakaś prawda o nas samych. Tylko tyle. Aż tyle. Książkę Kotas nagrodzono za jej osobisty manifest Nagrodą Conrada i Nagrodą Literacką „Gdynia”, a to tylko dwa z wielu powodów, by po nią sięgnąć.

Pustostany okładka


 

„Żółty dom. Wspomnienia”, Sarah M. Broom, wydawnictwo Agora, przełożył Łukasz Błaszczyk

Dom może być więzieniem, miejscem, w którym tworzy się własny świat albo gwarancją bezpieczeństwa. „Był też kokonem miłości, muzeum rodzinnych pamiątek, sanktuarium wielogodzinnych spotkań przy stole, swobody. Urządzony po swojemu, z własnoręcznie pomalowanymi ścianami, zniszczonym, ale bezcennym dywanem, był przystanią dla nas wszystkich. Ale był też ogromnym wyzwaniem” - opowiadała Sarah M. Broom w wywiadzie dla „Wysokich obcasów”. Jej debiut literacki to hołd złożony przeszłości. W centrum znajduje się tytułowy żółty dom, który jej matka, Ivory Mae Broom kupiła w 1961 roku w Nowym Orleanie. Dla dziewiętnastoletniej czarnej dziewczyny w latach 60., kiedy wciąż dobrze się miała segregacja rasowa, własny dom był gwarancją w miarę bezpiecznej przyszłości. I wiele za to zapłaciła, pracując nieustannie na swoją przystań i na dwunastkę dzieci. Jednym z nich była Sarah. W książce pisze o domu, ale też o kilku pokoleniach silnych kobiet, które ukształtowały jej rodzinę i ją samą. Bez których ten świat nie byłby bezpieczny. Książka dzieli się na przed i po huraganie Katrina, który w 2005 roku właściwie zmiótł z powierzchni ziemi Nowy Orlean, jakim pamiętają go jego mieszkańcy. Wśród ofiar żywiołu znalazł się też żółty dom. O tym, co zostało po tym wydarzeniu i co stało się z rodziną, co ją spaja, gdy nie spaja już miejsce, centrum świata, przejmująco opowiada autorka. I o bagażu, jaki z takiego domu się wynosi. To pięknie napisana, ważna lektura.

żółty dom

 

„Portrecista psów”, Wojciech Chamier-Gliszczyński, Wydawnictwo Czarne

Wszyscy fani powieści łotrzykowskich powinni sięgnąć po „Portrecistę psów”. Mamy tu pogranicze polsko-niemieckie, koniec pierwszej wojny światowej, gdzie jeszcze wszyscy myślą, że Polska to taki nowy twór, któremu nie należy dawać długiego terminu przydatności. A pogranicze to miejsce, gdzie jak trafnie pisze Michał Sowiński w „Tygodniku Powszechnym” rodzą się bestie (…), tam, gdzie słabną kultury i cywilizacje, człowiek potwornieje, a dzikie kłącza wyobraźni rozrastają się w chore i odrażające chaszcze okrucieństwa”. Pogranicze, miejsce pomiędzy, wydaje się idealne, jeśli chce się popełnić zbrodnię. I nasza bohaterka: niemłoda kobieta, która zdecydowanie woli swoją płeć, w dodatku bezdzietna wdowa, świetnie się w tym miejscu odnajduje. Więcej, jako uciekinierka z aresztu i morderczyni męża, łatwo znajduje schronienie w niedziałającym z powodu wojny zakładzie fotograficznym. Razem z nieoczekiwanie przybyłym synem nieżyjącego już właściciela postanawia rozkręcić fotograficzny interes. Młody specjalizował się w portretowaniu martwych zwierząt, ale przecież fotografię można wykorzystać do zupełnie innych, a za to bardziej dochodowych celów. Ich działalność przyciągnie nie tylko mafię i pomniejszych rzezimieszków, ale obudzi demony śpiące w niejednym człowieku. To brawurowa, wspaniale napisane, z wartką narracją godną najlepszych wzorców powieści łotrzykowskich historia, w której pod warstwą lekkiej narracji z czarnym humorem kryją się największe okropieństwa, do jakich zdolny jest człowiek. Wyobrażam sobie, że jedynie państwa zachęciłam, i słusznie, więc nie będę zdradzać, do czego zdolna jest główna bohaterka, ale ta książka kryje w sobie także traktat o naturze ludzkiej, a poruszane w niej wątki żywo odbijają się echem dziś, jak choćby hodowla i wyzysk krów dla mleka. Brzmi znajomo? „Portrecista psów” was powali i zachwyci.

Portrecista psów

 

„Kowalska. Ta od Dąbrowskiej”, Sylwia Chwedorczuk, wydawnictwo Marginesy

Debiut Sylwii Chwedorczuk, badaczki literatury, pięknie wpisuje się w coraz silniejszy nurt herstorii, wydobywania na światło dzienne historii kobiecych, zapomnianych lub celowo przemilczanych, które dopełniają obrazu przeszłości. Tak jak historia/herstoria związku Marii Dąbrowskiej z Anną Kowalską. To piękna opowieść o trwającej ponad dwie dekady intymnej relacji obu pisarek i o przeciwnościach, jakie stały im na drodze. A one nie mogły się bardziej różnić. Dąbrowska (urodzona w 1889 roku), starsza od Kowalskiej o 14 lat, gdy się poznały miała już ugruntowaną pozycję jako znana i szanowana pisarka. Ta pierwsza osadzona była w kulturalnej Warszawie, Kowalska w centrum intelektualnym, jakim przed wojną był Lwów. Dzielą je kilometry, potem zawierucha wojenna, wreszcie przeprowadzka Kowalskich (Anna wyszła za mąż za Jerzego Kowalskiego, wykładowcę) ze Lwowa do Wrocławia. A potem późne macierzyństwo Anny. A gdy wreszcie – obie owdowiałe – decydują się ze sobą zamieszkać w Warszawie, okazuje się, że nie mogą ze sobą wytrzymać. Mają inny rytm pracy i życia, inne potrzeby, no i jest ta trzecia – Tula, córka Anny, z powodu której toczą kłótnie. A jednocześnie przez wszystkie lata bycia razem i rozłąki piszą do siebie setki listów, w których wyznają sobie miłość, oskarżają wzajemnie o nieczułość, ubliżają i dywagują na temat swojej homoerotycznej relacji. Ich korespondencja to piękna literatura. Ale to nie jest historia związku z wielką historią XX wieku w tle. To przede wszystkim opowieść o kobiecie, która mimo małżeństwa ze starszym i bardzo inteligentnym mężczyzną, w którym była ogromnie zakochana, a potem romansu z utalentowaną i uznaną starszą pisarką, odważyła się uwierzyć w siebie jako pisarkę, zadbać o swój talent i swoje prawo do własnej przestrzeni. Miotając się między mężem a kochanką, a potem między kochanką a córką, między potrzebą zadbania o szczęście innych a swoje, nie odmówiła sobie prawa do własnej twórczości, choć ta wykuwała się ogromnym kosztem. To fascynująca opowieść o niezwykłej kobiecie, która zawsze na drugim planie, zawsze w tle, ciężką pracą i uporem zapewniła sobie miejsce w pierwszym literackim szeregu. Brawa dla Chwedorczuk, że pokazała Kowalską w jej złożoności i niejednoznaczności.

Kowalska okładka

 

„San Francisco. Dziki brzeg wolności”, Magda Działoszyńska Kossow, wydawnictwo Czarne

W tej książce znajdą państwo wszystkie odpowiedzi na pytania o San Francisco, które wstydzicie się zadać i wiele więcej. I nie jest to przewodnik, ale zbiór znakomicie napisanych reportaży o technologicznym centrum świata, gdzie najbardziej pokręcone idee przybierają futurystyczne kształty realnych rozwiązań. San Francisco to miasto-utopia, które zdecydowana większość nas zna jedynie ze zdjęć i filmów. Magda Działoszyńska-Kossow zdecydowała się sprawdzić, co takiego kryje miasto wzgórz, szerokich ulic i najbardziej zaawansowanych technologii. Znalazła raj i piekło w jednym. Tu jest wszystko: trzęsienia ziemi, echa gorączki złota, obywatel Milk walczący o prawa gejów i seryjni mordercy z niesławnym Zodiakiem na czele, wielkie pieniądze i najnowsze technologie, oraz ogromna bieda i bezdomni koczujący na ulicach niczym amerykańska kasta „nietykalnych”. To wszystko jest obok siebie: wspaniała zniewalająca przyroda, wysoka kultura, technologie, wielkie pieniądze i ludzie śpiący w samochodzie, bo nie stać ich na horrendalny czynsz w tym mieście. Silicon Valley jak z serialu i uzależnieni od narkotyków w prowizorycznych namiotach. Nie, to nie jest miasto, w którym da się żyć, ale pisać o nim, i to w sposób jaki robi Magda Działoszyńska-Kossow można i trzeba. Fascynująca podróż do okrutnego ale też zniewalającego na swój sposób świata.

San Francisco okładka

 

„Kołysanka z huraganem”, Justyna Wincenty, Dowody na Istnienie

„Zgiń, kochanie”, Ariana Harwicz, Wydawnictwo Pauza

Na koniec dwie książki wybrane ex equo. Pierwsza to debiut Justyny Wincenty, jeszcze cieplutki, z listopada 2020 roku, a druga, choć wydana w 2012 roku, to u nas pojawiła się dopiero teraz. Obie opowiadają o macierzyństwie, łączy je zaś słowo strata. U Justyny Wincenty to strata dosłowna, utrata dziecka. Jej książka jest zapisem żałoby w postaci dziennika. To przeżywanie strona po stronie utraty we wszystkich stadiach, gdy nie można pozwolić sobie na luksus zapaści, bo jest mąż, drugie dziecko, codzienność. Wincenty pozwala czytelnikowi przeżywać ze sobą ból, dzieli się z nim najbardziej intymnymi, bolesnymi myślami. To także opowieść o odzyskiwaniu siebie, o stawaniu na wciąż chwiejne nogi, o dostrzeganiu światła w mroku. Bardzo to trudna ale mądra i ważna lektura.

Kołysanka z huraganem

 

Druga z książek opowiada także o utracie siebie, ale dlatego, że zostało się matką. Ta napisana piękną prozą historia stawania się matką, pokazuje czas, gdy to stawanie się oznacza na każdym kroku utratę siebie, rezygnację ze swoich potrzeb, marzeń i wyobrażeń. Matka według Harwicz staje się istotą zawieszoną między światami: światem dorosłych a światem malutkich dzieci, między zwierzęcością a cywilizacją, między biologią a kulturą. Z tej sytuacji nie ma wyjścia, a jeśli jest, to krzywdząca wszystkich dookoła. Proza Harwicz jest bezczelna, szalona, fantazyjna, ale dotyka głęboko prawdy o tym, jakim stworzeniem przynajmniej przez chwilę staje się kobieta, gdy zostaje matką.

Zgiń kochanie