Autorka: Ewa Świerżewska

Zuzanna Kisielewska, z wykształcenia antropolożka i europeistka, z zawodu dziennikarka. Pracuje dla miesięcznika „Focus”. Specjalizuje się w tekstach biograficznych, pisze często o kulturze masowej i współczesnych zjawiskach społecznych – najchętniej tych związanych z muzyką. Autorka publikacji „12 Półtonów. Książka o muzyce” oraz „Nolens volens, czyli Chcąc nie chcąc. Prawie 100 sentencji łacińskich i kilka greckich" (wyd. Druganoga). Z pasji perkusistka, w wolnych chwilach gra w zespole rockowym. Organizuje też i prowadzi warsztaty o tematyce muzycznej dla dzieci.

Przecinek i Kropka

Rozmowa z Zuzanną Kisielewską

Ewa Świerżewska: Jestem wielką fanką książki „12 półtonów”. To, jak niezwykle ciekawie ujęła Pani temat tej dziedziny sztuki i kultury zasługuje na uznanie. Czy było to trudne zadanie, wymagające specjalnych przygotowań?

  • Zuzanna Kisielewska: Cieszę się, że książka się Pani podoba. Jeśli chodzi o przygotowania, to musiałam najpierw ustalić sama ze sobą, o czym chcę napisać, w jakim duchu ją utrzymać i jaką nadać jej strukturę. Potem przyszedł etap riserczu, czyli przekopania się przez zestaw lektur związanych z tematem – to bardzo wdzięczna faza – czysta przyjemność czytania, którą bez wyrzutów sumienia można nazywać pracą. W jej trakcie odkryłam dużo perełek, w tym np. „Sekrety Polihymni” Jerzego Waldorfa – książkę, która swoim bogatym stylem i językiem dobitnie pokazuje, jak wiele tracimy, nagminnie obierając dziś wszelkie treści do syntetycznej surowej informacji. Czasem warto posnuć, podywagować, poopowiadać… Żeby nie było – w tzw. międzyczasie korzystałam oczywiście z dóbr nowoczesnego świata, przeczesując internet w poszukiwaniu inspiracji, ciekawostek i śmiesznostek, które później wykorzystywałam w tekście jako punkty zaczepienia lub odbicia się. No i w końcu nastała faza pisania, czyli gehenna, którą również uwielbiam. Pomysły, sformułowania, tropy wpadały mi do głowy znienacka, w różnych sytuacjach. Czasami pisało się z górki, czasami pod górkę. Jak to w życiu. Ale to jest fajny proces, takie rzeźbienie w literkach.

12 półtonów

Jerzy Gruchot i Wojciech Koss znakomicie dopełnili tekst ilustracjami – czy brała Pani udział w ich powstawaniu, czy zaufała Pani artystom?

  • Zacznę od tego, że na obydwie książki, o których rozmawiamy, patrzę jak na dzieła zespołowe. W składzie zespołu widzę nie tylko siebie i grafików/graficzki, ale też wydawczynię, redaktorki i korektorki. Lubię patrzeć na proces powstawania książki jako na taki model idealnego świata, w którym każdy każdego słucha, w którym każdy może podzielić się swoim pomysłem. Wydaje mi się, że tylko w takich warunkach może powstać coś wartościowego. Na tym właśnie założeniu opierała się moja współpraca z Jurkiem i Wojtkiem, którzy nie tylko ilustrowali książkę, ale również ją składali, więc trudno nie nazwać ich współautorami. Chłopaki są bardzo cenionymi i doświadczonymi grafikami, więc ja pismaczka gryzipiórek nie wtrącałam się w ich robotę. Byliśmy jednak w stałym kontakcie. Chłopaki czasem konsultowali ze mną swoje pomysły na ilustracje, żeby wyeliminować potencjalne merytoryczne zgrzyty. Ale to tyle. W skrócie: ja robiłam swoje, oni swoje, a kiedy trzeba było, łączyliśmy siły. Od początku podobał mi się ich pomysł: postawili na prostotę, co zawsze i w każdym wymiarze do mnie przemawia. Mój podziw budziła aptekarska precyzja, z jaką dopieszczali każdą ilustrację. A jeśli chodzi o zaufanie, to pozwolę sobie na malutki apel – ufajmy grafikom – świat będzie wtedy trochę lepszy.

Patrząc na książkę „Nolens volens, czyli Chcąc nie chcąc. Prawie 100 sentencji łacińskich i kilka greckich” i tę poprzednią, muszę przyznać, że ma Pani ogromne szczęście do ilustratorów i ilustratorek. Agata Dudek i Małgorzata Nowak stanęły na wysokości zadania. Tak wyobrażała sobie Pani warstwę graficzna tej książki?

  • Absolutnie nie! Tego by nikt nie wymyślił! Tylko Agata i Małgosia. Tu współpraca przebiegała inaczej niż przy „Półtonach”. Dziewczyny same dłubały, nic nie pokazując i nie konsultując. Pamiętam, że pierwsze, co od nich dostałam, to był pomysł na kolorystykę książki. Książki, dodam, o czasach starożytnych, oczami wyobraźni widziałam więc przetarte pastelowe, wyblakłe kolory, przecierki, brudki, niedoskonałości. Na szczęście wyobraźnia dziewczyn nie była tak ograniczona jak moja. Wybrały kolory bezkompromisowe, pełne i odważne. To był szok. Ale też ich geniusz. Z początku nie rozumiałam tego wyboru, ale dziś wiem, ze to dzięki niemu ta książka została zauważona. Dziewczyny przełamały konwencję, nadając łacinie nowoczesną szatę graficzną, rewelacja. No i przebijający z ilustracji humor też jest nie do przecenienia.

Nolens volens

Ilustracje i projekt graficzny są bardzo ważne, jednak nie byłoby ich bez pomysłu, a później tekstu. Jak to się stało, że sięgnęła Pani po łacińskie i greckie sentencje? Nie jest to raczej bardzo modny temat.

  • Pomysł wyszedł od Agaty Loth-Ignaciuk z Wydawnictwa Druganoga. Pracowałyśmy razem przy „12 półtonach” i po jakimś czasie Agata powiedziała, że myśli o wydaniu książki o łacinie i zapytała, czy nie chciałabym jej napisać. Trafiła w dziesiątkę, bo podobał mi się ten pomysł, a poza tym w liceum chodziłam do klasy o profilu klasycznym. Omnibusem z łaciny nigdy nie byłam, ale sentencje, które przerabialiśmy na lekcjach dosłownie setkami, bardzo lubiłam.

Wyobrażam sobie, że praca nad tą książką wymagała wielu godzin spędzonych nad materiałami źródłowymi. Jak to wyglądało? Korzystała Pani z zasobów internetu czy tradycyjnych źródeł, ukrytych w bibliotece?

  • Moim najcenniejszym źródłem była pani od łaciny z liceum, z którą przy okazji pisania tej książki odnowiłam kontakt i bardzo to sobie cenię. To ona poleciła mi lektury, to z nią konsultowałam wszelkie gramatyczne niuanse, akcentowanie, itd. W „Nolens volens” tego typu szczegółów nie ma dużo – w końcu książka napisana jest po polsku, a nie po łacinie – ale moja nauczycielka z liceum nie darowałaby ani mi, ani sobie, gdybyśmy nie odszukały źródeł wszystkich sentencji. Oczywiście internet też był pomocny i wiele rzeczy udało mi się w nim odnaleźć.

Sądzi Pani, że współczesne dzieci i młodzież potrzebują tego typu książek? Co znajdą w nich, czego nie znajdą w internecie?

  • Myślę, że książki służą do czegoś zupełnie innego niż internet. Rozumiem, że to pytanie sugeruje, że w internecie można znaleźć te same informacje co w książce lub nawet więcej. Może i tak, ale wbrew wszystkiemu wokół, wydaje mi się, że to nie informacje są najcenniejszą walutą. Ich kult męczy, jesteśmy nimi bombardowani z każdej strony. Internet robi to nachalnie, książki o wiele subtelniej. Poza tym, jeżeli już chodzi nam o informacje, to te zawarte w książce są przefiltrowane przez jej twórców – i to jest chyba bezcenne. Książka to wielozmysłowe i intymne doświadczenie. Internet może się przy niej najwyżej skichać.

Po muzyce i łacinie, teraz kolej na…?

  • Pomidor… Mogę jedynie zdradzić, że tak jak dwie poprzednie książki i ta będzie o czymś, co odgrywa w moim życiu ważną rolę.

Dziękuję za rozmowę!

(fot. Agata Bilska)