„Tylko mnie nie zgubcie”

„Rak to nie wyrok.” Ale czasem jednak tak – jak w przypadku ojca głównego bohatera. W środku pandemii, w Kielcach, znany architekt w błyskawicznym tempie przechodzi kolejne stadia choroby. Chemioterapia nie działa, chory nie radzi sobie w szpitalu, rodzina postanawia go zabrać do domu. Autor z dnia na dzień staje się jednym z opiekunów chorego – a właściwie towarzyszy  powolnej i bolesnej śmierci. Nie ma tu happy endu, nie ma godności w cierpieniu, nie będzie poczucia domknięcia.

Słowa z podtytułu chory wypowiada w trakcie jednej z podróży do szpitala. Wizyty, które powinny przynieść ulgę, zwiększają tylko poczucie chaosu i ból. Bo szpital nie spełnia swoich zadań, bo leki nie przynoszą ulgi, bo rodzina, choć wypełnia kolejne prośby, obawiając się, że są ostatnimi życzeniami nie jest w stanie spełnić tej naprawdę ostatniej.. Tempo rakowego pochodu sprawia bowiem, że chory prosi o ulgę w cierpieniu, o przyspieszenie zakończenia, po prostu o eutanazję. I choć jego dzieci oraz żona gotowi są do największych poświęceń, by mu pomóc, tej jedynej liczącej się prośby nie udaje im się zrealizować.

Mateusz Pakuła, opowiadając wyjątkowo otwarcie o okolicznościach śmierci taty, buduje historię nie tyle o samym ojcu, a o jego umieraniu i cierpieniu, jakie towarzyszy także członkom rodziny. To nie jest zindywidualizowana historia biograficzna, to nie jest czułe wspomnienie rodziców i każdy czytelnik w miejsce architekta Marka może z powodzeniem podstawić swoich bliskich. ”Tylko mnie nie zgubcie” to z resztą jedna z niewielu jego wypowiedzi przywołanych w tekście.

Jak nie zabiłem swojego ojca

Wykalkulowane obnażenie

Cała opowieść zbudowana jest na zaprzeczeniu – i konstrukcja ta ma bardzo misterny charakter. W końcu Pakuła, debiutujący jako pisarz, nie jest debiutującym autorem. W druku ukazały się cztery zbiory jego dramatów teatralnych, a on sam kilka razy był finalistą Gdyńskiej Nagrody Dramaturgicznej.

Co chwila rozlega się tu jakiś wrzask, słychać wściekły monolog skierowany przeciwko Bogu, lekarzom, systemowi opieki. Ale jednocześnie wszystkie szaleńcze, pełne wulgaryzmów wywody zderzają się ze scenami medytacyjnymi, a te znajdują zaś swe uzupełnienie w humorystycznych dialogach domowych. Tak jakby prawdziwa śmierć i potężne cierpienie nie oczyszczały do końca życia, jakby te dwa wątki – życiai śmierci – ściśle się splatały, choć przecież jeden podporządkowuje sobie tutaj drugi w sposób radykalny.

Czytam zatem jego niefikcjonalną opowieść o cierpieniu z poczuciem współczucia i skrępowania, ale wiem jednocześnie, że są one przez autora zamierzone. Ta niewygoda wynikająca z obserwacji czyjegoś odsłaniania się jest zaplanowana i ma cel – wciągnąć czytelników w opowiadaną historię i zaangażować ich na poziomie intelektualnym.. Pakuła zwraca się bowiem przeciwko kryzysowi wyobraźni, przeciwko naszemu przekonaniu, że wiemy, jak wygląda choroba i umieranie, że sobie te wyobrażenia o umieraniu życiowo, albo filozoficznie porządkujemy, opracowujemy w ramach jakichś narracji posiadających sens i cel. Wszystkie jego szczegółowe opisy służą zaś do tego, by nas nauczyć pokory. Autorzdaje się mówić: „nic nie wiecie, patrzcie, jak to wygląda naprawdę”. I to przekonanie znajduje swoje potwierdzenie w innym zdaniu wypowiedzianym przez ojca, który prosi, by mógł umrzeć „jak pies”. Pies, którego cierpienie się po prostu skraca, któremu nie karze się cierpień nadaremno, ponad miarę.

Cierpienie bezcelowe

Z początku wydaje się, że dostajemy do rąk kolejne wyznanie, kolejną narrację na temat żałoby, oswajania śmierci, ale stawka w „Jak nie zabiłem swojego ojca…” jest jeszcze wyższa. Tak jak cierpienie obiera z ciała i godności, tak Pakuła chce swoich czytelników obrać z myślowych osłon: wiary w sens ciernienia, wiary, że miłość rodzinna zmniejszy poczucie absurdu umierania, wreszcie wiary jako takiej. Bo w tym umieraniu jest tylko wycie, a nie cicha godność, nie ma żadnej transcendencji, nie ma wyższego sensu, ani bytu, któremu można cierpienie ofiarować.

„Jak nie zabiłem swojego ojca…” jest w tym sensie wybitnie laicka i domagająca się laicyzacji jako wyjścia ze stereotypów religijnych, systemu katechetycznych nakazów i zakazów, pod którymi w gruncie rzeczy kryje się lekceważenie czyjejś sytuacji. Na tym polega właśnie zaangażowanie wpisane w każdą stronę tej opowieści i taki jest sens, za pomocą którego Pakuła-autor próbuje przepracować własną żałobę: skoro cierpienie jego ojca nie miało sensu, gdy trwało, on nadaje mu sens już po śmierci, używając tej domowej historii jako exemplum w dyskusji o zmianie społecznej. O otwarciu dialogu i akceptacji sytuacji trudnych i granicznych. Bo na razie zamiast rozmowy odbywa się mechaniczny i bezrefleksyjny proces spychania niewygodnych tematów poza margines prawa. Równocześnie rozszerza się prawo tak, by praktycznie wszystkie zachowania i osoby nienormatywne znalazły się poza nim.

Pamięć automatyczna

Jest to równocześnie smutna i zabawna historia o życiu rodzinnym. O tym, jak polska służba zdrowia upokarza, umniejsza i dehumanizuje pacjentów, a ich rodzinom jednocześnie maksymalnie komplikuje dostęp do bliskich. I choć na tym poziomie łatwo jest wywołać poczucie solidarności, to autorowi ono nie wystarcza. Podobnie jak komiczne nazwy domów pogrzebowych, wybieranie ścieżki dźwiękowej do pochówku, ustalanie menu na stypę, poszukiwanie garnituru – te wszystkie elementy sztafażu funeralnego każdy z nas zna i upatruje w nich raczej znaczeń absurdalnych, wybijających z poczucia oszołomienia po stracie. I znowu, choć Pakuła zajmuje się zbieraniem tych historii, spisywaniem ich ze szczegółami, to nie mają one wcale na celu dokumentowania dalszych losów osieroconej rodziny. Służą raczej pokazaniu, że nawet gdy bliscy angażują się w te obowiązki mające doprowadzić do zakończenia tego rytuału przejścia, to w głowie ciągle powraca im raczej obraz ojca dławiącego się lekami, umierającego na własną rękę, odseparowanego jednostkowym,, fizycznym cierpieniem. Pakuła pokazuje też, że ciało syna może się nauczyć opieki, choć polski mężczyzna nie do obowiązków opiekuńczych jest przygotowywany. To ciało nauczyło się już ubierać, przewracać, golić, wozić, podnosić, ale nie jest w stanie wykonać tego ostatecznego ruchu odebrania życia. I gdy ojciec dławi się lekami, to syn, od kilku dni rozważający równolegle kilka scenariuszy eutanazyjnych, podrywa je do góry i poklepuje po plecach.

Test męskości

Z boku zaś uruchamia się jednocześnie myśl o tym, że do opieki nad własnymi rodzicami dorasta się poprzez opiekę nad dziećmi, że najpierw mówimy „kocham cię” do małych dzieci, a dopiero potem do umierających dorosłych. Wyparliśmy chorobę, słabość, niesamodzielność do domów, uznając je za prywatny problem rodziny, śmierć zaś powinna dokonywać się w szpitalu. Brak systemowej opieki nad chorymi uznajemy za problem państwa, nie zaś dysfunkcję społeczeństwa pragnącego jedynie jednostek silnych i sprawnych. Społeczeństwa skazującego też kobiety na wykonywanie większości obowiązków, krzątania się przy chorych, jakby im owa umiejętność opieki była dana genetycznie.

Ta praca czułości przeżywana przez mężczyznę, syna pierworodnego to wkład Pakuły w polskie opowieści o pracy troski których autorkami z reguły przecież są kobiety. Bo w „Jak nie zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego żałuję” mocno wybrzmiewa nie tylko odwrócenie ról, gdy rodzic staje się podopiecznym, wymagającym czułości i uwagi, bezinteresownego poświęcenia czasu, nieskończonej cierpliwości, ale też rozszerzenie modelu męskości. Oto na oczach czytelników „sypią się” właściwie wszyscy męscy bohaterowie, redefiniują swoje zadania, obowiązki, role i hierarchie. Młodszy syn musi dorosnąć w tempie ekspresowym, starszy syn pozostawia swoją rodzinę, by zająć się ojcem, wujowie i kuzyni okazują się prawdziwymi twardzielami dopiero wtedy, gdy są w stanie pełnić służbę przy łóżku umierającego. Bo takie jest ostateczne kryterium wartości – na ile można służyć komuś, na ile się poddać i towarzyszyć w umieraniu.

Więcej recenzji znajdziecie w pasji Czytam.