Symboliczne sensy

„Straszliwa zieleń” (przekład: Tomasz Pindel) zaczyna się w miarę spokojnie: pierwszy rozdział jest esejem o chemicznych odkryciach, powiązanych ze sobą w dziwacznych, symbolicznych sensach. Najpierw cyjanek, połykany przez nazistowskich zbrodniarzy – Labatut pisze, że ta trucizna zabija tak szybko, że pozostała tylko jedna, jedyna osobista relacja o jej smaku/działaniu (której autor także umarł w trakcie pisania). Cyjanek, zwany kwasem pruskim, powstał na skutek eksperymentów chemika Carla Williama Schiele z błękitem pruskim – barwnikiem tak oszałamiającym, że jego wynalazca przekonany był, że odkrył mistyczną esencję nieba. Dalszy „rozwój” cyjanku, to cyjanowodór, wykorzystany w cyklonie B. Jego autorem był chemik Fritz Haber, po pierwszej wojnie uznany za zbrodniarza wojennego za sprawą bardzo aktywnego zaangażowania w produkcję gazów bojowych i, jednocześnie, laureat Nobla za odkrycie metody pozyskiwania azotu z powietrza (Haberowi jest to odkrycie potrzebne do produkcji saletry w celach wojennych, ale jego praca rewolucjonizuje wydajność rolnictwa). Cyklon z kolei miał posłużyć jako genialny pestycyd (którym był i do pewnego stopnia nadal jest). Żona Habera, chemiczka Clara Immerwahr, popełniła samobójstwo, nie mogąc pogodzić się z tym, do czego jej mąż użył wiedzy i nauki. Haber do końca życia prześladowany był przez jej ducha i przeczucie, że ziemią zawładną kiedyś nieokiełznane rośliny, a z dorobku ludzkości nic nie zostanie. Zmarł w 1934 w Bazylei, a Cyklonem B zamordowano jego rodzinę i krewnych.

Pierwszy rozdział wystarczył, żeby urwać mi metaforyczną głowę: nie dość, że jest oszałamiająco ciekawy na poziomie czystej wiedzy, to jeszcze Labatut bardzo ładnie pisze i z wdziękiem wędruje przez epoki, sensy i symbole (cyjan: pruski błękit na obrazie przedstawiającym złożenie do grobu-na mundurach wojsk cesarskich-w cyklonie B-w kapsułkach, za pomocą których naziści popełniają samobójstwo). Jeżeli miałabym wskazać podobnego autora, to byłby to pewnie Modris Eksteins.
 

Straszliwa zieleń
 

Wizje Schwarzchilda

Dalej Labatut idzie w niezwykły eksperyment. Pierwszy rozdział jest całkowicie realistyczny i sprawia wrażenie podciągniętej humanistycznym esejem literatury pop-sci. W drugim pojawia się Osobliwość Schwarzchilda (Schwarzschild’s Singularity), nad którą niemiecki astronom i fizyk pracuje podczas pierwszej wojny światowej na froncie rosyjskim. Do pewnego momentu wszystko rozwija się według wzoru z rozdziału pierwszego, ale potem pojawiają się wizje Schwarzchilda, który jest przerażony własnym odkryciem, snuje się po froncie jak duch, co w dużym stopniu przyczynia się do jego śmierci (ciało umierającego, według opisu Labatuta, wygląda jak świat rozdzierany wojną). Bohaterowie kolejnych rozdziałów (Grothendieck, Mochizuki, Heisenberg, Schrodinger, Bohr) przedstawiani są w sposób coraz bardziej literacki, kreacyjny – jest to widoczne szczególnie w kilkuczłonowym rozdziale o Schrodingerze, który zaczął budzić mój niepokój – skąd autor wie, jakie wizje erotyczne snuł fizyk w sanatorium dla gruźlików? Otóż nie wie. I na tym polega sztuczka. Struktura książki zaczyna oddawać strukturę coraz bardziej zawikłanych teorii matematyków i fizyków, które w pewnym momencie opierają się tylko na równaniach, ale nie sposób znaleźć dla nich odpowiednika w świecie – są nieempiryczne, niepojmowalne i paradoksalne, a jednak potwierdzone i prawdziwe. Opisują rzeczywistość, której nie widzimy i nie ogarniamy rozumem ani wyobraźnią. Każdy z fizyków jest tym do jakiegoś stopnia przerażony, jakby zauważył otchłań otwierającą się tuż pod stopami ludzkości. A może już od dawna w niej jesteśmy i będziemy zawsze? Kiedy przekroczyliśmy próg (to pytanie kryje się w centrum Osobliwości Schwrzchilda)? I tak z wielkich idei matematycznych przechodzimy znowu do pytań o potworności Holocaustu i pierwszej wojny światowej (Labatut pisze, co jakoś wcześniej nie rzuciło mi się w oczy, że gazy bojowe nie zostały wykorzystane na polu bitwy w latacg 1939-1945, mimo że Hitler miał do dyspozycji tony sarinu, wyprodukowane przez chemików III Rzeszy – wspomnienie potworności okopów pierwszej wojny było zbyt porażające). Bohaterów dręczy poczucie pustki i wrażenie, że w odkrytym przez nich świecie nie da się żyć. I tu Labatut chytrze otwiera kolejny poziom: psychologiczny. Geniusze z jego narracji to ludzie wyjątkowi, ale też najczęściej skrajnie zaburzeni, od dzieciństwa samotni, dziwaczni, unikający kontaktu z ludźmi, uwikłani w burzliwe związki i autodestrukcyjne nawyki, skupieni na swojej pracy do granic wyczerpania. Jak korespondują ze sobą ich wewnętrzna pustka i równania, odkrywające katastrofalną niestabilność materii i wszechświata?

Nie wiem nawet, jak opisać tę książkę, mam nadzieję, że mi się udało uchwycić coś z jej ducha. Na koniec zostaję z takim wrażeniem, jakie mieli bohaterowie. Albo to wszystko jest bez sensu, albo jest wspaniałe i niebywałe. Niezależnie od tego, jak jest naprawdę, uważam że trzeba się z nią zmierzyć, chociażby po to, żeby zobaczyć, jak można bawić się literaturą - ohydne sformułowanie, ale nie mam lepszego.

Więcej recenzji znajdziecie na Empik Pasje w dziale Czytam