- Musiało minąć trochę lat, żebym mógł jeszcze raz wskoczyć do tej rzeki bez poczucia jakiegoś nadużycia czy zagrożenia, że może mi się nie udać powtórne wskrzeszenie magii tego miejsca - Jacek Bromski opowiada o swoim najnowszym filmie U Pana Boga w ogródku. Kontynuacja U Pana Boga za piecem trafi do kin 31 sierpnia.

- Jaki wpływ na powstanie U Pana Boga w ogródku mieli widzowie, którzy pokochali pański film sprzed dziesięciu lat?

- Ogromny. Sam się do tego nie paliłem, ale ludzie wręcz prosili, żeby zrobić dalszy ciąg filmu U Pana Boga za piecem. Musiało jednak minąć trochę lat, żebym mógł jeszcze raz wskoczyć do tej rzeki bez poczucia jakiegoś nadużycia czy zagrożenia, że może mi się nie udać powtórne wskrzeszenie magii tego miejsca, które za pierwszym razem wykreowaliśmy z operatorem jakoś po omacku.

- I powtórnie zrealizował pan film z tym samym operatorem. Jak wygląda teraz świat Królowego Mostu zarejestrowany przez  Ryszarda Lenczewskiego?

- Zdecydowaliśmy się na pewien sposób opowiadania, nie tylko ze względów artystycznych, ale też trochę technicznych, żeby usprawnić sobie pracę. Na szczęście szło to ze sobą w parze i nie przeszkadzało filmowi. Postaraliśmy się realizować ten film z daleka, za pomocą długich obiektywów. Kamera stała często sto metrów od aktorów, nie w środku samej sceny. Nie peszyła, tylko obserwowała to, co się dzieje. Poza tym ważna była kwestia oświetlenia. Staraliśmy się oba filmy robić w słońcu, gdy świeci ono z boku, czyli albo rano, zaraz po wschodzie słońca, albo tuż przed zachodem słońca. To jest tak zwana magiczna godzina i wtedy świat wygląda bardziej optymistycznie, jest oświetlony złotem. To pozwoliło też przekazać pozytywne akcenty plastyczne.

- Zarówno w filmie sprzed dziesięciu lat, jak i w najnowszym, który wejdzie na ekrany 31 sierpnia, stosuje pan specyficzny eksperyment socjologiczny: wysyła pan „obcego” do prowincjonalnego, zamkniętego świata. Co udaje się panu dzięki temu uzyskać?

- Wrzucanie obcego w jakieś środowisko to sposób opowiadania o tym, co chcę pokazać oczami drugiego człowieka. W jakimś sensie prowokuje to do pewnej selekcji, ułożenia porządku zgodnego z chronologią czy geografią życia bohatera. Taki porządek jest niezbędny w każdej dramaturgii, żeby opowiadanie nie było chaotyczne. To zabieg dość powszechny, wykorzystywany na przykład w westernach: do miasteczka przyjeżdża obcy i zastaje jakąś sytuację, na przykład szeryf jest nieudolny, a miejscowością rządzą bandyci. Obcy rozpoznaje sytuację, a widz przygląda się jej razem z nim.

- Czy prowincja to jest miejsce lepsze niż na przykład wielkie miasto?

- Prowincja jest przede wszystkim miejscem bardziej uporządkowanym. To mikrokosmos, w którym widać wszystko jak na dłoni. Ludzie znają swoich sąsiadów, są w stanie ogarnąć cały aglomerat prowincjonalnej urbanistyki. W tym sensie prowincja jest bardziej przyjazna: człowiek wie, z czym ma do czynienia. Duże miasto często przeraża swoim ogromem, niemożnością poznania i tempem życia, brakiem czasu itd.

- Czy porządek prowincjonalnego świata wymusza na ludziach inne zachowania niż w wielkim mieście?

- Na pewno tak. Ludzie są bardziej widoczni, muszą się bardziej liczyć ze zdaniem sąsiadów.

- Czy to znaczy, że etyka w pewnym sensie zależy od geografii?

- Na prowincji trudniej ukryć się z niegodziwością czy jakimś złym uczynkiem. Poza tym bliźni nie jest anonimowy, bliźni jest sąsiadem.
Nie usiłuję analizować prowincji. Posługuję się modelem mikrokosmosu, żeby odtworzyć jakieś ogólnie panujące na świecie tendencje. U Pana Boga w ogródku to przypowieść o świecie, który kreuję tak, jak chcę. To dobrodziejstwo robienia filmów fabularnych, ogólnie wymyślania fabuł, że można sobie zupełnie podporządkować to, co się chce pokazać.

- Pana najnowszy film powstał niemal z tą samą ekipą aktorską, która uczestniczyła w realizacji U Pana Boga za piecem. W tej zgranej ekipie pojawili się jednak również pewni „obcy”, czyli aktorzy, którzy nie grali w poprzedniej produkcji. Jak pan ocenia ich wejście do świata Królowego Mostu?

- „Obcy” weszli pomiędzy aktorów, którzy już dobrze znają swoje role, wiedzą kim są i przez dziesięć lat tak się zżyli ze swoimi bohaterami, że przy nowym filmie nie mieli problemu z wejściem w swoje postacie. Widać było, że film U Pana Boga za piecem żył przez te 10 lat, był wielokrotnie oglądany, a oni coraz bardziej się utożsamiali z granymi przez siebie osobami. 
Jeżeli pojawia się obcy, to musi to być ktoś z zewnątrz, w tej sytuacji aktor, który wchodzi do zastanego świata i faktycznie reaguje na to, co widzi, czyli na zintegrowaną ze sobą grupę ludzi.

- Jak pan ocenia wynik tego spotkania „obcych” z aktorami grającymi w U Pana Boga za piecem?

- Niech ocenią to widzowie. Myślę, że to zadziałało: nowi aktorzy powoli przekonywali się do świata, który stawał się dla nich coraz bardziej atrakcyjny także w miarę upływu czasu filmowego.

- Jedną z nowych postaci - Jerzego Bociana - gra Emilian Kamiński. Użył pan określenia, że zamierzał pan, dając mu tę rolę, wykreować go na polskiego Bruce’a Willisa. Co pan przez to rozumie?

- Willis grał w jednym z filmów Quentina Tarantino rolę tępawego boksera. Zrobił to z pewnym dystansem, był trochę inny niż w poprzednich filmach, w których grał typ macho. Zaproponowałem Emilianowi, żebyśmy zrobili podobnie: żeby oderwał się od wizerunku silnego mężczyzny i zagrał z trochę większym dystansem. W dużej mierze udało się to osiągnąć.

Rozmawiała Magdalena Walusiak

U Pana Boga w ogródku, reżyseria i scenariusz Jacek Bromski, wyst. Krzysztof Dzierma, Andrzej Beya-Zaborski, Emilian Kamiński, Ira Łaczina i inni, dystr. Vision, premiera 31.08.2007 r.