- Myślę, że to my wytyczamy sobie drogę, układamy życie tak jak chcemy, a jeżeli popełniamy z różnych powodów błędy, to dlatego, że albo mamy jakieś zahamowania i opory, albo ktoś zasugerował, że powinniśmy zachować się inaczej - Irena Matuszkiewicz opowiada o swojej powieści Przeklęte, zaklęte.

- Pani najnowsza książka Przeklęte, zaklęte to powieść składająca się z... opowiadań. Pięć opowieści to historie pięciu kobiet. Całość jest historią czterech pokoleń rodziny wywodzącej się ze wsi na Lubelszczyźnie. Czyli jest to w gruncie rzeczy saga, tylko zamiast pięciu tomów zaproponowała pani czytelnikom pięć opowiadań zebranych w jedną, w dodatku niespecjalnie grubą książkę. Skąd pomysł na tę opowieść i taką jej formę?

- Kto by czytał teraz pięć tomów? Czasy są szybkie. Dlatego bardzo się spięłam, żeby całość była krótka i treściwa, ale niepłytka. Skąd pomysł? Z moich tęsknot i z wyprawy w moje lata dziecinne. Namówiłam męża i wyruszyliśmy razem na poszukiwania. Nie znalazłam zbyt wielu osób z mojej rodziny na Lubelszczyźnie, natomiast natrafiłam na ludzi, którzy mieszkali w moich rodzinnych okolicach i znali moich rodziców. Poznałam też historię kobiety, która stała się w mojej powieści Marcjanną - najstarszą bohaterką Przeklętych, zaklętych.
Historie w tej książce są prawdziwe, natomiast bohaterki to kompilacje różnych osób. Można w nich odnaleźć trochę mojej mamy, trochę mnie, ociupinę moich córek... Tak jest trochę łatwiej w trakcie pisania o przeszłości: człowiek wie, co przeżywał w tamtym czasie, jak to wszystko wyglądało. Zrobiłam sobie kalendarium każdej bohaterki, żeby wiedzieć, gdzie pewne wydarzenia się zazębiają.

- Ale pani książka nie jest parareportażem?

- Nie, chciałam, żeby to była powieść o losach pewnej rodziny. Jest tam wiele historyjek zabawnych i smutnych, jest trochę marzeń. Troszeczkę może mylić język: na początku postaci używają gwary, ale w ten sposób opowiadały mi swoje historie kobiety z tamtej wsi. Bardzo uważnie notowałam ich słowa. Musiałam się też trochę dokształcić...

- Podczas czytania nietrudno zauważyć, że przygotowując się do napisania tej powieści musiała pani zebrać olbrzymią dokumentację.

- Owszem. Wertowałam stare encyklopedie, poznałam trochę folkloru, poszperałam w książkach dotyczących Lubelszczyzny i Toruńskiego. Troszkę potrudziłam żywych ludzi, którzy urodzili się w Toruniu i mieszkali tam zaraz po wojnie, więc mogli opisać miejsca, których nie miałam okazji zobaczyć, bo nie mieszkałam tam w tamtych latach.

- Wszystko w tej opowieści zaczyna się od przekleństwa starej Cyganki. Ten koncept literacki wprowadza do pani książki odrobinę magii.

- To jest mój pomysł pozwalający spiąć całą historię w całość. To także sposób na pokazanie, że przekleństwa tak naprawdę siedzą w nas. Gdy wmawiamy sobie, że spotka nas coś złego, to faktycznie tak się wydarzy, a kiedy zakładamy, że będzie bardzo dobrze, to tak właśnie jest.

- Czy polskie kobiety są od pokoleń troszkę przeklęte czy też zaklęte?

- Raczej przesądne. Moja koleżanka, osoba wykształcona, która uczyła całe pokolenia, odwiedza mnie z czasopismem „Gwiazdy mówią” i czyta uważnie wszystkie horoskopy. Proszę sobie wyobrazić, że wszystko jej się sprawdza. Dlaczego? Ponieważ sama wytycza sobie w pewnym stopniu życie według tego, co wyczytała. Żałuję, że nie wiedziałam tego wcześniej, przed napisaniem książki, bo pewnie umieściłabym to w powieści. Dla mnie horoskopy to zabawa, tym bardziej, że wiem, jak pisali je koledzy w redakcji: siedział jeden z drugim, gapił się w gwiazdy i wymyślał „przepowiednie”.
Może istnieją jakieś wpływy Księżyca na nasze życie, może ważne jest to, pod jaką gwiazdą urodziliśmy się - nie wiem. Ale żeby wytyczać swoje życie według tego, co wymyślają wróżki ładniejsze i brzydsze? Niestety, niektóre kobiety w to wierzą, chcą wierzyć, żeby sobie trochę pomóc, znaleźć pociechę albo potwierdzenie w trudnych momentach życia.

- Czyli życie człowieka determinuje to, co jest w jego głowie?

- Tak uważam, o tym jest ta opowieść. Myślę, że to my wytyczamy sobie drogę, układamy życie tak jak chcemy, a jeżeli popełniamy z różnych powodów błędy, to dlatego, że albo mamy jakieś zahamowania i opory, albo ktoś zasugerował, że powinniśmy zachować się inaczej.

- Zadziwiające jest to, że w opowieści o kobietach, obejmującej praktycznie sto lat historii, Historia przez duże H ma niewielki wpływ na ich życie.

- Rzeczywiście. Powiedziałam pewnej starszej kobiecie ze wsi: „Żyła pani w bardzo ciekawych czasach”. A ona mi na to: „Dziecko, nam chodziło o to, co będzie z nami, z naszą wsią, z naszym polem”. Co wiejskie kobiety przed kilkudziesięciu laty mogły wiedzieć o świecie, skoro gazety do nich nie docierały, a nawet jeśli, to kobiety i tak były niepiśmienne? Kobieta, z którą rozmawiałam, tak jak moja bohaterka Marcjanna, była jedyną we wsi, która znała alfabet. Potem kształciła się na modlitewniku i rzeczywiście nauczyła się czytać. W karczmie mężczyźni trochę dyskutowali o polityce, ale raczej omawiali wiadomości, które ktoś przyniósł do wioski.
Lubelszczyzna była w pierwszej połowie XX wieku tak okrutnie zacofana, że nie przesadzałabym nawet ze świadomością narodową. Ludzi nie interesowało za bardzo to, co dzieje się na świecie, pod warunkiem, że nie będzie to miało wpływu na ich życie. Ważne było, czy podatki zostaną zwiększone lub zmniejszone, czy będzie można skończyć chałupę, czy nie, czy urodzi się coś, czy nie urodzi.

- Marcjanna to wyjątkowa postać. Urodziła się na początku XX wieku, ledwie umiała czytać, tymczasem po śmierci męża sama poprowadziła gospodarstwo, dokupowała ziemię, eksperymentowała - choć niechętnie i za namową wynajętego parobka - z nowymi uprawami, spłacała kredyty, pilnowała płacenia podatków. Mówimy o okresie międzywojennym. To istny prototyp polskiej bizneswoman.

- Tak, to bosa bizneswoman, która niestety przegrała na całej linii. Nawet nie widziałam tego w ten sposób, kiedy z nią rozmawiałam. Dopiero później, kiedy już spisałam jej historię, dotarło do mnie, że największa porażka, która może spotkać człowieka, to stwierdzenie pod koniec życia, że jego harówa, wszystkie wieloletnie wysiłki nikogo tak naprawdę nie obchodzą i nikomu nie są potrzebne. Jej gospodarstwo zostało do reszty przepite przez syna. Córka, którą poznałam, namówiła matkę na sprzedaż gospodarstwa i podzieliła się dochodem z siostrą, ale to już i tak były grosze, a brat przepił resztę i nic nie zostało z dorobku całego życia. Córki uciekły ze wsi, ale nie zrobiły w mieście kariery, a Ewa, bo tak miała na imię prawdziwa Marcjanna, po utracie gospodarstwa nie umiała się już odnaleźć.

- Dzięki stuletniej perspektywie widać, jak z pokolenia na pokolenie pani bohaterki potrafią stopniowo odkrywać radość życia.

- I to, że małżeństwo nie jest obowiązkiem.

- Praktycznie stosunek do miłości i do rodziny wytycza w pani powieści kierunek zmian myślenia polskich kobiet w ciągu wieku. Jak pani sądzi, w jakim stopniu pokazana przez panią ewolucja zachodziła w rzeczywistości?

- Chciałam ją bardzo dokładnie odwzorować, nie wiem tylko, w jakim stopniu mi to wyszło. Z moich rozmów z ludźmi i z moich doświadczeń wynika, że ta przemiana jest ogromna. Najbardziej było ją widać, kiedy kobiety odchodziły ze wsi do miasta, kiedy widziały inne życie, choćby to, że w domu może lecieć woda z kranu...

- A miasto inne niż Tomaszów może zupełnie inaczej wyglądać...

- Właśnie! Warszawa to nie jest nieco większy Tomaszów, jak myśleli ludzie, którzy nie znali żadnych innych miejsc poza swoją wioską i Tomaszowem. O to mi chodziło. Uogólniając: często przenosimy naszą malutką wiedzę o czymś na coś, co wygląda całkiem inaczej. Trzeba dopiero pójść, zobaczyć i dotknąć, żeby to poznać. Kiedyś kobiety nie mogły poznawać innej rzeczywistości niż ich wioska i najbliższe miasteczko, do którego jeździły na targ, a kiedy opuściły wieś i poznały więcej świata, zmienił się także ich stosunek do rzeczywistości.

- Ile w tej historii jest pani i pani rodziny?

- Jest tam parę historii z życia mojej rodziny, one we mnie siedzą i chciałoby się je wykorzystać, bo są ciekawe i zabawne. Dziewuszka, która wrzucała do Wisły furażerkę z UNRRY, bo nie mogła na nią patrzeć, a musiała w niej paradować po mieście, to jestem ja. Pani, która ubierała córeczkę w króciutkie sukienki, tak, żeby było widać pupę, to moja mama. Nie mogłam tego ścierpieć, wstydziłam się i wiecznie ciągnęłam sukienkę w dół jedną ręką, bo za drugą mama ciągnęła mnie za sobą. Kobieta, której żorżetowa suknia skurczyła się pod wpływem deszczu to również moja mama. Tak cieszyłam się w duchu, że mama może sprawdzić na własnej skórze, jak okropnie jest mieć na sobie za krótką sukienkę w miejscu publicznym! Tylko że mama nie wyciągnęła z tej sytuacji żadnych wniosków i dalej ubierała mnie króciutko.
Powojenna szkoła w powieści przypomina trochę moją szkołę. Kiedyś, chyba to było przed Gwiazdką, moja koleżanka wróciła do domu z pomarańczą, którą dostała na lekcji. Kiedy ją zapytano, kto jej to dał, dziecko odpowiedziało: Towarzysz Stalin. Ja też trochę taka byłam. Moi rodzice głęboko się zastanawiali, ile można mi powiedzieć. Rodzina pochodzi z Lubelszczyzny, dokładnie z Tomaszowa. Pamiętali smród z Bełżca. Domyślali się, że są tam paleni ludzie, ale dopiero później dowiedzieli się, że faktycznie tak było. W czasie wojny nikt nie chciał w to wierzyć. Widzieli, co wyprawiali Rosjanie. Ludzie uciekali, żeby nie dostać się w ich ręce. Moi rodzice przeżyli to wszystko na własnej skórze, ale nie chcieli mi mówić zbyt wiele. Szczególnie mama bała się, że wyskoczę z czymś w szkole, że powiem, co usłyszałam w domu. Dlatego bardzo powoli mnie uświadamiali, na przykład tego, że tatuś był w Legionach Piłsudskiego jako młody chłopak, dowiedziałam się, kiedy byłam już dorosłą dziewczyną. Jako dziecko byłam przed tą wiedzą chroniona i bardzo wierzyłam w Soso. Bardzo łatwo jest zamącić w głowie najmłodszym.

Rozmawiała Magdalena Walusiak