Promienie słoneczne kojarzą jej się z nożem, którym może przebić siebie, zamordować rodzinę. Rozwieszanie prania to czynność, która nie jest naturalna: wymaga wcielenia się w rolę gospodyni, pogodnej wieśniaczki marzącej o pachnących tkaninach wysuszonych łagodnym wiatrem. Syn nie jest słodkim maluszkiem, mąż także prezentowany jest bez większej czułości. „Słyszę, że mnie szukają, obsrane dziecko i goły mąż”. Dołączenie do rodziny: kolejna czynność, która nie odbywa się z automatu, w którą trzeba zaangażować świadomość, zdobyć się na wysiłek, pokonać chęć roztopienia się w trawiastym podłożu, zniknięcia. No, dalej. Być może kiedyś miałaś inne życie, wyższe wykształcenie, lubiłaś czytać książki i słuchać muzyki poważnej, ale teraz jesteś żoną i matką, zobowiązaną do karmienia, kochania, otaczania opieką. Wszyscy to robią, dlaczego tobie miałoby się nie udać? Kolejne rozdziały książki pokazują jednak, że wchodzenie w role społeczne wcale nie musi odbywać się gładko. Albo, precyzując, może nie odbywać się wcale.

Urodzona w 1977 roku Ariana Harwicz jest uznawana za jedną z ciekawszych młodych pisarek argentyńskich. Jej nominowana do Nagrody Bookera powieść „Zgiń, kochanie” ukazała się właśnie nakładem wydawnictwa Pauza, w przekładzie Agaty Ostrowskiej. W pierwszym odruchu napisałabym, że opowiada o depresji poporodowej, ale depresja poporodowa jest jednostką chorobową. Bohaterka Harwicz nie sprawia wrażenia osoby zdrowej i zrównoważonej psychicznie, ale czy na pewno jej problemy można sprowadzić do wahań hormonalnych spowodowanych ciążą, połogiem i laktacją? Drugim standardowym tropem byłoby wskazanie palcem na społeczeństwo, narzucające na młodą matkę ciężar oczekiwań i wymagań. Ale czy w tym wypadku rzeczywiście tak jest? Udziałem narratorki Harwicz jest raczej izolacja – żyje w małej wiosce, którą trudno zlokalizować na mapie, niedaleko morza, pośród lasów, pól kukurydzy, traktorów, eukaliptusów. Jej towarzystwem są mąż, syn, pojawiająca się z okazji świąt rodzina męża, a potem już tylko owdowiała teściowa. Świat zewnętrzny być może istnieje, ale nic na to nie wskazuje, nie odbywa się żaden przepływ energii, inspiracji czy informacji. Nikt za bardzo nie mówi narratorce, jak ma żyć, teściowa wycofuje się w głąb własnej żałoby, mąż jest bytem mało opresyjnym – zajmuje się dzieckiem, pracuje, czasami sprząta. A mimo to bohaterka-narratorka coraz mocniej miota się w ciasnym kokonie uwitym z niezaspokojonej seksualnej żądzy, z niespełnionych pragnień, z poczucia że prawdziwe życie, czymkolwiek i gdziekolwiek jest, omija ją szerokim łukiem.

 

„Zgiń, kochanie” (okładka miękka)

 

„Przez jakiś czas utrzymywałam wszystko, jak mi się zdawało, w nasilającym się, choć subtelnym rozchwianiu, gdy nagle ktoś mi zaoferował, bym usiadła i napiła się czegoś zimnego. Nie sądziłam, że pragnieniu śmierci może zaradzić łyk wody i posadzenie tyłka na krześle (…). W końcu mnie szlag trafi przez tych ludzi w moim otoczeniu. Wolałabym mieć za sąsiadów Egona Schielego, Luciana Freuda i Francisa Bacona, wtedy mój syn mógłby się rozwijać intelektualnie i dorastać ze świadomością, że na świecie, na który go sprowadziłam, dzieją się rzeczy nieco ciekawsze niż to ciągłe otwieranie świetlików, przez które i tak nic nie widać” – deklaruje narratorka, zanim osunie się w stan głębokiej alienacji i rozpadu osobowości. Jej stan odbija się w języku powieści – powyższy cytat jest ironiczny, wycyzelowany, nawiązujący do wysokiej kultury, do której bohaterka straciła dostęp. W sam raz do umieszczenia w recenzji. Ale to jeden z ostatnich fragmentów, zachowujących spójność i jasny status ontologiczny. Potem czytelnik musi sam rozstrzygnąć, co naprawdę dzieje się w domu i w głowie narratorki. Dlaczego tak ważny jest powracający obraz jelenia, a pies budzi w kobiecie niechęć, a potem wręcz nienawiść? Czy syn rzeczywiście widzi podczas spaceru po lesie kapibary? Czy pojawiający się przy ogrodzeniu kochanek jest realnym bytem, skoro pierwsze jego wystąpienie narratorka poprzedza słowami „teraz mówię jako on”, o których łatwo zapomnieć w potoczystej, porwanej na strzępy opowieści, nad którą sama sprawozdawczyni zdaje się tracić władzę?

Na spotkaniu autorskim, które odbyło się w ubiegłym tygodniu w Warszawie Ariana Harwicz powiedziała, że jej książka oczywiście opowiada o macierzyństwie – i zadziwiająco wiele czytelniczek w zupełnie odmiennych kulturowo kręgach było w stanie mocno identyfikować się z narratorką. Ale podkreśliła też, że jest to przede wszystkim relacja z krainy obcości. Narratorka jest cudzoziemką w homogenicznej kulturowo wsi, absolwentką wyższej uczelni pośród ludzi (prawdopodobnie) niewykształconych, osobą traktującą macierzyństwo jak rolę, którą można z różnym powodzeniem nauczyć się odgrywać, a nie przedłużenie siebie. W matkę nie przemieniamy się trwale w jednostkowym geście wydania dziecka na świat. Bycie matką jest jak bycie cudzoziemką – składa się z sondowania, stąpania ostrożnie po nieznajomej krainie, stopniowego oswajania niektórych jej odcinków, ale też nieprzemijającego lęku i wstrętu związanego z innymi obszarami. Kondycja cudzoziemki pozwala mi na pisanie, jest źródłem mojej literatury - zadeklarowała Harwicz, podsumowując dyskusję o „Zgiń, kochanie”.

Zachęcam do zagłębienia się w bujny świat tej powieści, połyskujący złotawym okiem jelenia, zanurzony w dymie, upale i skłębionych roślinach. „Zgiń, kochanie” to książka do wielokrotnej lektury, pierwsze czytanie nie odpowiada na żadne pytania, najwyżej pozwala na ich robocze sformułowanie. Taką literaturę, ozdobną, zmuszającą do wysiłku, nie poddającą się od razu interpretacji, cenię najbardziej.