Bukmacherzy szanse na Nobla w tym roku dają głównie feministycznym pisarkom, takim jak Anne Carson, Margaret Atwood, ale też Olga Tokarczuk, która na jednej z list faworytów znalazła się na dziewiątym miejscu. Oczywiście wysoko na listach wciąż Haruki Murakami czy kenijski pisarz Ngugi wa’Thingo, ale to takie tradycyjne już punkty noblowskich odniesień. Kto dostanie nagrodę dowiemy się już 10 października.
 

Cztery dni wcześniej, w niedzielę usłyszymy komu przypadnie Nagroda Literacka Nike. Przeczytałem wszystkie siedem finałowych tytułów i dzisiaj, co by wam smaka na nie narobić, kilka słów o każdym.

Ostatnią książką, którą z finałowej siódemki przeczytałem jest „Ota Pavel. Pod powierzchnią” 
Aleksandra Kaczorowskiego. Jestem pod jej sporym wrażeniem, bo autorowi udało się nie tylko przedrzeć przez życiorys genialnego Czecha, ale i pokazać bez upiększania sytuację, w jakiej Pavlowi przyszło żyć. Holokaust (Pavel jest Żydem), potem czeski komunizm, odwilż i przykręcenie kurka po sowieckiej interwencji. Biografia Kaczorowskiego to fascynująca opowieść o historii naszych sąsiadów, unikająca sztampowych obrazków, próbująca zrozumieć bez oceniania. Autor uważnie przygląda się stosunkowi Pavla do komunizmu, dostrzega że nie był to pisarz niezłomny, pokazuje jego drogę do własnej twórczości, która zawsze była walką o przetrwanie. Robi wrażenie dotarcie do źródeł - listów, opowieści członków rodziny i ludzi, którzy przyjaźnili się z Pavlem. A największe wrażenie robi umiejętne połączenie tego z niezwykłą literaturą Pavla, którą pokochały tysiące czytelników nie tylko nad Wełtawą. Powstaje obraz bardzo niejednoznaczny, Kaczorowski pokazuje, że zarówno żydowskie korzenie, jak przywiązanie do rodziny i patriotyzm zbiegły się w tej jednej postaci i sprawiły, że powstały dzieła wybitne. I choć czytając miałem wrażenie, że za wiele uwagi poświęca Kaczorowski przeszłości - historii rodzinnej, to w finale okazało się, że jedynie uwzględniając historyczny bagaż można zbliżyć się do zrozumienia Pavla. 

„Ota Pavel. Pod powierzchnią”

 

„Turysta polski w ZSRR” - Juliusza Strachoty - to z jednej strony opowieść o fantazmacie podróży, czerpiący garściami, ale ironicznie, z nostalgii za demoludami, hipsterskim zamiłowaniem do kiczowatości i okropności architektury, czy ikonografii poststowieckiej. To również opowieść o prawdzie i fikcji w powieści, w końcu wszystko zaczyna się od historii dziecka, które zmyśla swoje podróże. Polski turysta wcale bowiem nie musi jechać do ZSRR, by wydawało mu się, że tam był. Strachota perfekcyjnie obnaża mit, który w nas zasiano. Jest to też historia obsesyjna o samym narratorze-autorze, jak pisał Tkaczyszyn-Dycki, taka powieść o zależnościach oraz uzależnieniach. Warto spojrzeć choćby dla doskonałego humoru i ironii, ale ostrzegam, że jeśli ktoś jest odporny na prozę egocentryczną, a do tego „nie kupuje” opowieści o naszych wschodnich sąsiadach w duch Ziemowita Szczerka, może się ze Strachotą zderzyć. Było to moje doświadczenie, choć potrafię docenić sprawność twórcy i obsesyjność jego poszukiwań literackich.

 

„Turysta polski w ZSRR”

 

„Błoto słodsze niż miód” to reportaż Małgorzaty Rejmer, w którym głównym oskarżonym jest komunistyczny reżim, którego skutki do dziś przeżywa Albania. Wydawałoby się, że znamy już takie opowieści - świadkowie opowiadający o traumatycznych przeżyciach, absurdach totalitaryzmu, zbrodniach i potwornościach zaludniają już niejeden reportaż. Ale Rejmer udaje się niełatwa sztuka empatii, która nie przekracza granic. To jest pisanie o ludziach ze zrozumieniem tego, jak można napisać, jakie środki stylistyczne i narracyjne zastosować, by nie popaść w sensacyjny czy kiczowato-emocjonalny ton. Wspaniale wyważona opowieść, która dzięki temu opanowaniu jest chyba jeszcze bardziej przerażająca. Głosy z Albanii to nie tylko historia, Rejmer interesują losy bohaterów współcześnie, a co zaskakujące - mimo biedy i tragicznych warunków, są to bohaterowie całkiem ciepło przyglądający się światu. Reportaż, który zostaje na długo pod powiekami. Wielka przyjemność (mimo nieprzyjemności) lektury. 

„Błoto słodsze niż miód”

 

Cóż… gustami od jurorów Nike różnię się najwyraźniej, bo powieść Marcina Kołodziejczyka „Prymityw. Epopeja narodowa” była jednym z najgorszych moich doświadczeń literackich ubiegłego roku. Pretensjonalna, językowo wtórna, zbyt ideologiczna, długo by pisać, zatem poprzestanę na tym, że w tym tkwi właśnie urok literatury, że możemy się nie zgadzać. Warto jednak sięgnąć po tę książkę i samemu ocenić.

„Prymityw. Epopeja narodowa”

 

„Krótka wymiana ognia” Zyty Rudzkiej to moja faworytka do nagrody. Bo jak nie kochać książki, którą zaczyna zdanie: „Tymczasem zrobiłam się stara i siedzę na przystanku (...)”? Nie da się. To opowieść o kobietach, o historii, o Śląsku, o dziedziczeniu… minimalistyczna, okrojona do niezbędnych słów, piękna językowo i niezwykle mądra. Rudzka wierzy w swoje bohaterki, kreuje je, ale zdaje się być z nimi w ciągłym dialogu, co sprawia, że czytelnicy również mogą go nawiązać. Piszę krótko, bo wiele już o Rudzkiej powiedziano, nie chcę się powtarzać, a i nie ma trochę dystansu, bo zwyczajnie Rudzkiej kibicuję i tyle. Jak jeszcze nie znacie to nie zastanawiajcie się ani minuty - brać, czytać.

 

„Krótka wymiana ognia”

 

Ze Szczepanem Twardochem to ja mam spory problem. Choć właściwie to nie jest „problem”, ja po prostu przestałem już kupować te superobohaterszczyzny w polszczyźnie. Rozumiem, że doskonale opowiada historię, zdaję sobie sprawę z tego, że bardzo pieczołowicie buduje charakterystyki postaci, nie jestem aż tak głupi, by nie zobaczyć, że to się po prostu sprawnie czyta, ale still… jak mówią poloniści. To wszystko jest dla mnie za zbyt grubymi nićmi szyte, szkicowane za szerokim flamastrem, kanciaste jakieś. I ta scena… no właśnie proszę państwa, bo tam jest scena ze środka krematorium. Tu się wszyscy dzielimy na dwa obozy - tych, którzy uważają, że można napisać coś czego nikt nie przeżył, a inni że nie można. Należę do tego drugiego obozu, a fantastyka holocaustowa mnie jakoś przeraża. Co nie znaczy, że nie doceniam literackiej sprawności Twardocha, doceniam, ba - uważam, że „Drach” to obok „Drwala” Witkowskiego najlepsza polska powieść po 2000 roku. Królestwa” nie kupuję, choć - jak zawsze przypominam - nie jestem wyrocznią i mówię zawsze w imieniu własnym. 

 

„Królestwo”

 

Na koniec zostawiłem sobie książkę, która budzi skrajne emocje. „Nie ma” Mariusza Szczygła okazała się dzielić czytelników i czytelniczki. Słyszę wiele negatywnych głosów, ale podejrzewam, że w dużej mierze wynikają ona z naszych przyzwyczajeń czytelniczych. Od Szczygła się oczekuje reportażu, ewentualnie krotochwilnej opowiastki, a tu dostajemy kilka form literackich - opowiadania, reportaż, esej, które finalnie składają się na bardzo osobistą wypowiedź autora. Nie w każdej z tych form jest Szczygiel mistrzem, można trochę narzekać na zbyt proste prowadzenie narracji, czasem wnioski bywają za szybko oczywiste, ale jednocześnie daje nam autor wielką lekcję odkrywania znaczeń, poszukiwania odpowiedzi na pytanie - kogo/czego nie ma? To bardzo smutna opowieść o stracie, która jak to u Szczygła przeplatana jest momentami radośniejszymi, żartobliwymi. Książka wieloznaczna i w tym właśnie wybitna. „Nie ma” to wyznanie osobiste ale tak zapisane, że wydaje się być opowieścią uniwersalną o przeżywaniu utraty, odchodzeniu ale i zmienianiu się, dojrzewaniu czy starzeniu. Każdy znajdzie w niej coś dla siebie, każdy z czymś zostanie. Co jest pięknym paradoksem wobec tytułu.

„Nie ma”

 

Można narzekać, że w tegorocznym finale Literackiej Nagrody Nike nie ma większych zaskoczeń, nie ma poezji, nie ma książek eseistycznych i z kategorii humanistyki naukowej. Wybór nie jest kreowaniem gustów, a odpowiedzią na nie - nie ma ty odkryć, ale wydaje się, że prawie wszystkie mówią o jednym - że literatura jest grą pomiędzy fikcją a rzeczywistością, albo o tym, że nasza rzeczywistość powoli dogania możliwości fikcji. Czekając na werdykt warto poznać przynajmniej niektóre z książek-finalistów.

 

A jeśli chcesz być na bieżąco, już teraz poznaj nominowane książki w 2020 roku do Nagrody Nike.