W książce „Eksmitowani...” Matthew Desmond przygląda się losom kilku rodzin, zmagających się z życiem w Milwaukee, utrzymujących się z zasiłków, wynajmujących zdewastowane mieszkania w gorszych dzielnicach miasta. Towarzyszy mieszkańcom w ich codziennych sprawach, rozmawia ze znajdującymi się po drugiej stronie barykady właścicielami nieruchomości. Pomiędzy kolejnymi rozdziałami bardzo osobistych historii bohaterów opowiada krótko o specyfice rynku mieszkaniowego w Stanach Zjednoczonych, analizuje dane statystyczne i zmieniającą się wraz z kryzysem 2008 sytuację.

 

Pierwsze skojarzenia związane z lekturą „Eksmitowanych” to, z lokalnych doświadczeń, „13 pięter” Filipa Springera, a idąc nieco dalej klasyczne „Dzieci Sancheza” Oscara Lewisa (zupełnie daleki, ale nie bezsensowny strzał to „Droga na Molo w Wigan” George’a Orwella). Z pierwszą pozycją łączy Desmonda tematyka, z drugą – metoda badawcza. Desmond żyje pomiędzy swoimi bohaterami, ale nie ukrywa swojego statusu i celu: jest naukowcem, pisarzem, gromadzi materiały do książki. Podobnie jak Lewis obserwuje codzienne życie swoich bohaterów, poznaje ich sieć kontaktów społecznych, jest blisko, ale nie przeżywa tego, co oni – stąd brak pierwszoosobowej perspektywy w książce. W szalenie interesującym posłowiu Desmond wyjaśnia, że jest to problematyczne rozwiązanie narracyjne – ludzie częściej pytają o jego własne doświadczenia i metody pracy niż o właściwych bohaterów książki, zwraca też uwagę na to, że pierwszoosobowa narracja reporterska jest obecnie w modzie: „Byłem tam, przeżyłem to, możecie ufać mojej opowieści”. Faktycznie, dokładnie oddane dialogi i wrażenie niezwykłej bliskości prowokują pytania o autentyczność, jednak końcowe wyjaśnienia autora wydają się całkowicie zadowalające.

„Eksmitowani. Nędza i zyski w jednym z amerykańskich miast”

Dominujące wrażenie po pierwszych rozdziałach to zaskoczenie. Przyzwyczajeni jesteśmy myśleć o Stanach jako o kraju rozwiniętych praw obywatelskich, demokratycznym i sprawiedliwym (mam na myśli obiegową opinię) – to tu, w Polsce, zmagamy się z koszmarnymi problemami mieszkaniowymi i drogimi kredytami, opisywanymi z takim wdziękiem przez Springera. Tymczasem grom z jasnego nieba – trudno uwierzyć, że w magicznych Stanach może być aż tak źle. Wprawdzie jest istotna różnica – Springer pisze w zasadzie o mobilnej, wykształconej klasie średniej, obiektem badań Desmonda są biedni i wykluczeni, ale teza zbliża te dwa światy do siebie: państwo ponosi porażkę w dostarczaniu mieszkań tym, którzy najbardziej ich potrzebują, niszcząc w ten sposób szanse na zmianę społeczną i rozwój ludzi przytłoczonych zbyt wysokimi opłatami za wynajem. W przypadku bohaterów Desmonda kwoty te sięgają często ponad 70% dochodu, podczas gdy uznawana za akceptowalną w Stanach granica to 30%. Potem zaczynają się poważne problemy z płynnością finansową, które widać jak na dłoni w „Eksmitowanych”.

 

Zaskoczeniem jest także władza, jaką właściciele mieszkań mają nad wynajmującymi. Autor skrupulatnie kataloguje rodzaje tytułowej eksmisji: natychmiastowa, z miesięcznym lub pięciodniowym terminem wyprowadzki, z wyrokiem sądowym lub bez, rozmaite rodzaje „ofert nie do odrzucenia”, asysty policji, szeryfa, firm odpowiedzialnych za usunięcie dobytku lokatorów. Eksmisje, które niegdyś były rzadką ostatecznością, obecnie stanowią dochodowy biznes, twierdzi Matthew Desmond, pokazując rozwój wyspecjalizowanych przedsiębiorstw sprzątających po mieszkańcach i zajmujących się przechowywaniem wyposażenia ich mieszkań. W ponurych, zagrzybionych mieszkaniach lokatorzy żyją w nieustannym strachu przed właścicielami, gotowymi eksmitować ich przy najbliższej okazji: nie zgłaszają usterek, nie identyfikują się w żaden sposób z podupadającą przestrzenią, którą zmuszeni są zasiedlać. Właściciele mieszkań także nie kwapią się do polepszania warunków w swoich budynkach – chętnych jest wielu, można nimi dowolnie żonglować, a skoro nikt się nie skarży, to nie ma problemu. Jedynym celem jest maksymalizacja zysku. Desmond prezentuje ciekawe dane, z których wynika, że o budynki o statusie nieznacznie wyższym niż slumsy są dla właścicieli bardziej dochodowe niż zadbane lokale w lepszych okolicach. Biedni generują największy dochód, ponieważ są zdesperowani i bezbronni, niezdolni do negocjacji z dominującymi nad nimi pod każdym względem właścicielami. O ile nawet najbardziej patologiczne i niezaradne przypadki pośród swoich bohaterów Desmond traktuje z wyczuwalną między wierszami sympatią, nierzadko ze współczuciem, o tyle Sherrena i Quentin – właściciele podupadającej kamienicy – wypadają bardzo niesympatycznie, mogłabym ich sobie z łatwością wyobrazić w jednej z powieści Dickensa jako przerysowane czarne charaktery.

 

Najbardziej szokująca jest regulacja pozwalająca właścicielom eksmitować lokatorów nadużywających telefonów alarmowych, czyli numerów policji, pogotowia i straży pożarnej. Mieszkańcy o statusie „problematycznych” są właściwie bez szans w starciu z chcącym ich eksmitować właścicielem. Desmond pokazuje, w kogo najczęściej uderza ten przepis – nie w faktycznych sprawców przemocy, dilerów, narkomanów, ale w kobiety, których brutalni partnerzy często z nimi nie mieszkają. Maltretowane kobiety boją się używać numerów alarmowych, a kiedy to robią, zostają eksmitowane, często tracąc z trudem gromadzony dobytek i zyskując wpis do ewidencji eksmitowanych, utrudniający wynajem kolejnego mieszkania. Kolejnym znacznym utrudnieniem jest posiadanie dzieci, na które właściciele niemalże z zasady patrzą z niechęcią. Oczywiście nie bez znaczenia jest także kolor skóry. Dlatego w trybach eksmisji najbardziej cierpią czarne, wielodzietne matki z rodzin dotkniętych przemocą. Te, które najbardziej potrzebują systemowego wsparcia, mają największy problem z dostępem do niego.

 

Książka Desmonda opiera się na dwóch mocnych filarach. Pierwszy z nich to autentyczne, poruszające, osobiste historie lokatorów. Drugi – analiza społecznego pejzażu, w którym eksmisje następują. Autor ironicznie przywołuje legendarne amerykańskie swobody i pyta, jakim cudem zapomniano w nich o prawie do bezpiecznego, stabilnego mieszkania, wspomina też o „importowanym” z Anglii wraz z pierwszymi osadnikami systemie klasowym oraz prawie własności stanowiącym o statusie obywatela. Pokazuje, w jaki sposób zmieniały się warunki mieszkaniowe na przestrzeni ostatnich stuleci, ale przede wszystkim pochyla się nad zjawiskami chronicznej biedy i wyuczonej bezradności, które eksmisje pogłębiają. „Równe prawa w nierównym społeczeństwie to za mało, by osiągnąć sprawiedliwość społeczną” – pisze z pasją autor, pokazują, jak eksmisje rozrywają więzi społeczne, wpędzają ludzi w choroby psychiczne, rujnują ich zdolność do pracy, uczestniczenia w życiu społecznym, kulturalnym, a przede wszystkim uniemożliwiają stworzenie funkcjonalnej rodziny, zdolnej do wychowania zdrowych, szczęśliwych dzieci. Pokazuje biedę jako stan, w który bardzo łatwo osunąć się z poziomu całkiem zwyczajnego, akceptowalnego życia, ale także jako dziedziczne brzemię, spod ciężaru którego trudno się wyrwać. Bieda u Desmonda to nie efekt niewłaściwych życiowych wyborów, niezaradności czy rozrzutności – to błędne koło, z którego nie sposób się uwolnić bez oparcia w rodzinie, znajomych i przede wszystkim, bez mądrych rozwiązań systemowych, umożliwiających dostęp do mieszkań za rozsądną cenę, bez nieustannego lęku przed utratą dachu nad głową. Dawno nie czytałam tak płomiennego tekstu jak posłowie do „Eksmitowanych”, stąd przywoływane we wstępie skojarzenie z Orwellem.

„Eksmitowani” to znakomita książka, zarówno jeżeli chodzi o przedstawienie tematu, jak i o styl i metodę badawczą, skłaniającą do kolejnego poziomu refleksji. Dużym plusem jest uniwersalność tekstu: można go przeczytać po prostu jako sensacyjny reportaż z nizin społecznych, ale wybredni czytelnicy też nie powinni być rozczarowani (ja nie byłam), mając do dyspozycji solidne posłowie, przypisy i bibliografię.