Dramat literacki, wydany w formie książki, to w zasadzie dziwna rzecz. Mamy z nim kontakt przez większość czasu, kiedy obcowanie z literaturą jest mniej lub bardziej przykrym obowiązkiem za sprawą szkoły i kanonu lektur. Mickiewicz, Słowacki, Krasiński, Kruczkowski, czasami jeszcze Różewicz oraz Szekspir. A potem - NIC. Osoby, które wciągnęły się w teatr, mogą poczytać „Dialog”, ale w standardowej księgarni trudno wyszperać na półkach cokolwiek współczesnego.. Wyjątkiem jest Dorota Masłowska, regularnie publikująca na papierze sztuki teatralne. Ale w tym przypadku sprzedaje je raczej nazwisko niż żywe pragnienie czytelników i czytelniczek, żeby czytać dramaty. Chcemy czytać Masłowską. Bożenę Keff lub Lilianę Hermetz już jakby mniej.

Zgrabnego zabiegu dokonał Mateusz Pakuła, przemycając w książce „Jak nie zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego żałuję” sztukę o rozmowie Stanisława Lema z Philipem K. Dickiem. Przyznam, że nie lubię teatru - ale czytając Pakułę uznałam, że o ile nic mnie już chyba do tego medium nie przekona, byłabym w stanie czytać dramaty, gdyby tylko ktoś zechciał je wydawać. I tutaj na białym koniu wjeżdża Cyranka z zupełnie świeżym nazwiskiem na rynku literackim - oto Ishbel Szatrawska i „Żywot i śmierć pana Hersha Libkina z Sacramento w stanie Kalifornia”.

Żywot i śmierć pana Hersha

Co to za numer na przedramieniu?

Szatrawska tworzy postać, której życie w przerażająco wiarygodny sposób naznaczone zostaje wszelkimi możliwymi odcieniami wykluczenia i traumy. Wychodzimy z pozycji niewiedzy - oto starszy pan umiera w domu opieki, o czym jedna córka informuje telefonicznie drugą. Ani Hannah, ani Lois nie mają ochoty zajmować się porządkowaniem rzeczy po ojcu, pogrzebem czy upamiętnieniem. Dochodzi do klasycznego w takich sytuacjach wybuchu pretensji i odgrzania wiecznie recytowanych żalów: bo ty zawsze, bo ty nigdy, bo ojciec, bo matka.

Zmiana sceny, rok 1947. Młody Hersh Libkin złapał boga za nogi, a dokładniej - dostał rolę w westernie. W dodatku rolę mówioną, co jest przełomem po graniu w reklamach i znakiem, że być może jego przywieziony z Europy Wschodniej akcent powoli się zaciera, nie stojąc już na drodze do amerykańskiego snu. Libkin zagra czarny charakter - Indianina z plemienia Komanczów, który zginie w finałowym pojedynku z ręki dobrego rewolwerowca. Zostaje ciepło przyjęty na planie przez producenta, ma się niczym nie przejmować, czekać tylko na charakteryzację i nagranie sceny z umierającym wodzem plemienia. Wprawdzie wodza gra stara Żydówka, ale producent zapewnia wesoło, że to nic dziwnego, przecież one wszystkie wyglądają jak ledwo żywi Komanczowie. W zasadzie to wszystkich Indian zagrają Żydzi, pan Hersh jest zdziwiony? No tak to już tutaj jest, w tej fabryce snów, ocalały z Zagłady zagra tych, których zgrabnie zgładzono, a niedobitki zamknięto w gettach, pardon, rezerwatach. Wszystko jest i będzie dobrze, pan Libkin ma tylko siedzieć i czekać, niczym się nie martwić, okej? No więc pan Libkin cierpliwie czeka, indagowany lekko o wojenne doświadczenia przez aktorkę Mildred Bobek, Żydówkę doskonale zasymilowaną, przez okrągłą dobę grającą amerykańską dziewczynę, aktorkę w życiu i na planie.

W międzyczasie Libkin dzwoni do Dawida, przyjaciela który został w Polsce i z entuzjazmem buduje nowy, lepszy świat. Podnosi z gruzów stolicę, cieszy się prostym faktem, że przeżył, może pić, kochać, działać i nie zastanawiać się ciągle nad sensem tego, co się wydarzyło i wydarzy. Tymczasem na planie sytuacja osuwa się w coraz głębszy absurd, pojawiają się Lauren Bacall i Humphrey Bogart, a także agenci FBI, Douglas i Fairbanks, rozpracowujący rozkwitający w zepsutym Hollywood żydowsko-komunistyczno-gejowski spisek, zagrażający Ameryce. Hersh Libkin wydaje im się śliskim typem, a im bardziej go przyciskają, tym bardziej podejrzany się staje. Dlaczego nie ma rodziny? Dlaczego dzwoni do Polski, skoro nikogo już tam nie zna? I co to za numer wytatuowany na jego przedramieniu?

Uniwersalnie, narodowo i personalnie

Okropne nawyki krytyczki literackiej walczą w tej chwili u mnie z wciąż żywą pamięcią o tym, że jako czytelniczka nienawidziłam recenzji zdradzających każdy detal fabuły. Powiedzmy, że zatrzymam się w tym momencie - czyli wciąż dość wcześnie w historii Hersha, którego marzenia o aktorstwie przekreśli antykomunistyczna histeria i Czarna Lista Hollywood. Amerykański sen okazał się koszmarem i to takim, z którego Hersh już raz się pozornie obudził. Wyjechał przecież z Europy Wschodniej, gdzie doświadczył antysemityzmu, przeżył łódzkie getto, Auschwitz i marsz śmierci, ominęły go powojenne pogromy. Trafił do kraju, który słynie z równych szans i sprawiedliwości dla wszystkich - jak się okazuje, dla wszystkich którzy nie są komunistami, czarnymi, gejami, ubogimi emigrantami, Meksykanami, Japończykami i tak dalej. Lista jest długa, a Szatrawska ciągnie ją bez skrupułów, za to ku pewnemu zadowoleniu czytelników i czytelniczek. Oto chociaż raz w polskiej literaturze mamy amerykański film noir, skrzyżowany z „Burtonem Finkiem”. Dostanie się wszystkim, ale wyjątkowo nie nam, chociaż bohaterem jest Żyd z Łodzi i mogło być nieciekawie, prawda? Och, święta naiwności. Nie cieszcie się, będzie bolało: uniwersalnie, narodowo i personalnie.

Co jest wyjątkowego w „Żywocie i śmieci pana Hersha Libkina”? Jeżeli zostawimy na chwilę formę, do której - jak pisałam we wstępie - jesteśmy w pewien sposób przyzwyczajeni, a potem o niej zapominamy na większość czytelniczego życia, to oczywiście pełnokrwista fabuła. Historia człowieka zgniecionego przez życie i historię oraz poboczne wątki jego bliskich, które autorka prowadzi z dużą czułością, unikając banalnych rozwiązań. Hersh to winny-niewinny, surowo oceniany z perspektywy standardowej moralności, która nie przetrwała próby nieludzkich czasów - przy czym najbardziej bezlitosnym sędzią jest dla Hersha on sam.

Szatrawska pokazuje Libkina - no cóż, jak na scenie. Metafora ciśnie się pod palce, bo właśnie wybrana przez autorkę forma pozwala na stworzenie tak zniuansowanej postaci na przestrzeni zaledwie 127 stron. Dramat pozwala na wybryki, które w powieści potrzebowałyby wielu zabiegów wyprowadzających czytelnika/czytelniczkę z narracji, gdzie każde zawieszenie realności wymaga ściśle określonej formy: czy to pomieszczenia się w powieści onirycznej, czy to sygnalizowania zaburzonego oglądu rzeczywistości u bohatera. W dramacie przyjmujemy natomiast w miarę naturalnie polifoniczność perspektyw: córki w roli dwuosobowego chóru, komentującego wydarzenia, których nie mogą znać, pojawienie się zmarłej pani Libkin jako Ubermatki czy wstawkę, w której jedna z epizodycznych postaci występuje w programie telewizyjnym. Zaznaczam jeszcze raz: to wszystko można zrobić w powieści, nie żyjemy przecież w XIX wieku Dickensów i Orzeszkowych. Ale dramat umożliwia niezwykłą kondensację i obranie fabuły z ozdobników. Zostaje porażający konkret. I to właśnie wydaje mi się w utworze Szatrawskiej wyjątkowe i cenne - nierozcieńczona mieszanka absurdu i brutalności życia, seria ciosów i nokaut, po którym leżymy na deskach, mentalnych i teatralnych. I z tych desek mogę wygłosić słaby, ale pełen nadziei apel: czytajcie dramaty, panowie i panie, może w ten sposób wydawcy przekonają się do ich wydawania. Publikujcie dramaty, wydawcy i wydawczynie, może w ten sposób zaczniemy je czytać.

Więcej recenzji znajdziecie na Empik Pasje w dziale Czytam.