Jak mierzyć popularność klasycznych pozycji literatury i miłość do niej? Nasileniem awantury, która odbywa się przy najlżejszej próbie naruszenia jedynego słusznego porządku rzeczy, zakonserwowanego w głowie fanów i fanek.  Najczęściej okazją do niej są ekranizacje lub adaptacje innego rodzaju – wystarczy wspomnieć czarne elfy w „Wiedźminie” wyprodukowanym przez Netfliksa, regularnie doprowadzające fanów Sapkowskiego do utraty zmysłów i zdrowego rozsądku.

Najnowszą okazją do pomstowania jest dokonany przez tłumaczkę Annę Bańkowską zamach na świętość w postaci „Ani z Zielonego Wzgórza” – rudowłosa sierota funkcjonuje w świeżo wydanej przez Marginesy powieści jako „Anne z Zielonych Szczytów”. Oburzenie jest wielkie, fandom klasycznego tłumaczenia Rozalii Bernsteinowej walczy zaciekle. Zanim jednak przejdę do omówienia zmian, dokonanych przez Bańkowską, chciałabym napisać kilka słów o tłumaczeniu literatury i najbardziej ciekawych przypadkach z polskiej historii przekładu.

Anne z zielonych szczytów

Jak tłumaczyć książki?

Od kilku lat w okołoksiążkowym świecie dokonuje się konsekwentna zmiana: tłumacze i tłumaczki, zrzeszeni w Stowarzyszeniu Tłumaczy Literatury, skutecznie walczą o przypomnienie czytającym, że są współautorami książek. Przekład to nie jest przecież mechaniczne przepisanie tekstu w słowo w słowo, trzeba oddać jego melodię, specyfikę i ducha, nie ograniczając się do leksykalnej i idiomatycznej poprawności. Ich praca jest być może mniej widoczna w przypadku popularnych czytadeł, gdzie inwencji literackiej autora jest niewiele, ale lśni w pełnej krasie w zetknięciu z dziełami trudnymi, na przykład mulitgłosowym „Dziewczyna, kobieta, inna” Evaristo, z którą poradziła sobie znakomicie Aga Zano czy (z najnowszych nadal publikacji) osadzonej w bardzo konkretnym czasie i klimacie powieści „Shuggie Bain”, perłą w koronie Krzysztofa Cieślika. Nazwiska tłumaczy i tłumaczek coraz częściej pojawiają się też na okładkach książek, tam gdzie ich miejsce, zamiast ukrywać się w stopkach czy na stronach tytułowych.

Wszystko to wydaje się w miarę oczywiste, więc skąd emocje? Oczywiście napisałabym z chęcią, że są one nieuzasadnione i płyną z wrodzonej kłótliwości ludzkiej, potęgowanej dostępem do mediów społecznościowych, ale… Pamiętam fazę ostrej fascynacji poezją francuskiego modernisty Guillaume’a Apollinaire’a i jedną z piękniejszych fraz z wiersza „Maria”:

Tańczyłaś tu małą dzieweczką

I będziesz tańczyć jako babka

Dzwonić każesz wszystkim dzwoneczkom

Upada gwiazdka śnieżna łapka (...)

Odszukałam wiersz w oryginale, i cóż, żadnej gwiazdki tam nie było. W krytycznym opracowaniu poezji Apollinaire’a znalazłam za to informację, że Mieczysław Jastrun wymyślił ten wers, bo w oryginale poeta pisał o jakimś ludowym, francuskim tańcu, który tłumaczowi (także poecie) z niczym się nie kojarzył i nie pasował do rytmu strofy. Kogo więc uwielbiam, Apollinaire’a czy Jastruna i jego „śnieżną łapkę”? A „Łazik”, którym “Obieżyświata” Marii Skibniewskiej zastąpił w przekładzie „Władcy Pierścieni” Jerzy Łoziński? Przecież to słowo wypaliło mi oczy. A „Mistrz i Małgorzata”, którego mogę czytać tylko w tłumaczeniu Ireny Lewandowskiej i Witolda Dąbrowskiego?

Prychając w wyższością nad lamentami osób, którym zabrano Zielone Wzgórze” i wytłumaczono, że farma Cuthbertów nigdy na żadnym wzgórzu nie stała, muszę wziąć pod uwagę, że nigdy nie byłam do powieści Montgomery aż tak bardzo przywiązana, wolałam cykl o Emilce ze Srebrnego Nowiu. Bańkowska przywraca oryginalne brzmienie imion bohaterek i bohaterów, koryguje nazwy geograficzne czy botaniczne. Anne nie mieszka już na facjatce, ponieważ dom Marilli i Matthew nie posiadał takiego pomieszczenia. Pokój dziewczynki znajdował się na tym samym poziomie, co sypialnie opiekunów, wyżej był tylko strych. A „szczyty”, wokół których toczy się główna bitwa? Chodzi o specyficzną budowę kanadyjskich domów, spadziste dachy belkowanych, drewnianych budynków. Wyspa Księcia Edwarda, na której rozgrywa się akcja powieści, jest zasadniczo płaska – to nasza pofałdowana polska wyobraźnia z pogranicza Karpat na słowo „szczyty” reaguje właściwie tak samo jak na „wzgórze”.

Nadal mamy więc w głowie wyobrażenie domu stojącego na wzniesieniu i w tym kontekście zmiana tytułu może wydawać się irytującą komplikacją oraz fanaberią. A jednak nie jest – w jednej z internetowych dyskusji przeczytałam wypowiedź fanki Montgomery, która przyznała, że nigdy nie zastanawiała się nad tym, gdzie Anne mieszka. Ponieważ w pełni identyfikowała się z bohaterką, uważała, że Avonlea mogłoby równie dobrze leżeć w Polsce. Fakt, że bohaterowie i bohaterki noszą imię Ania, Janka, Karol i Józia tylko to wrażenie pogłębiał.

Jak czytamy klasykę?

Tutaj pojawia się zasadnicze pytanie o to, jak czytamy. Czy interesuje nas tylko akcja i perypetie, czy może kontekst historyczny i płynące z niego uwarunkowania społeczne, które mają przecież wpływ na rozumienie sytuacji bohaterów. Spójrzmy na wyjściowy pomysł Marilli i Matthew: adoptują sobie chłopca, żeby pracował na farmie. Wydaje się to co najmniej dziwaczne, ale nie było to praktyką odbiegającą od normy tamtego czasu i miejsca. Praca za wychowanie, wykarmienie i włączenie do społeczności.

Być może awantura o Zielone Szczyty to wiele hałasu o nic. Ale ja lubię hałas robiony wokół książek i chcę go słyszeć jak najwięcej. A czy jesteśmy w stanie przyjąć do wiadomości, że nigdy nie było wzgórza, a pani Linde nie nazywała się Małgorzata? Nie wiem – duża w tym rola szkolnych bibliotek, bo książka Montgomery nadal utrzymuje się w kanonie lektur. Biorąc jednak pod uwagę stan szkolnictwa i fundusze na zakup nowych egzemplarzy powieści obawiam się, że Zielone Szczyty pozostaną lingwistyczną ciekawostką, a nasze dzieci nadal będą czytały o Jankach i Józiach.

Więcej artykułów znajdziesz na Empik Pasje w dziale Czytam.