Rozmowa z Dorotą Szelągowską

Izabela Szymańska: Byłam w niedzielę na spektaklu „1989” i jestem absolutnie zachwycona i całym przedstawieniem i rolą Twojego syna jako młodego Aleksandra Kwaśniewskiego. Mam poczucie, że to może być fenomen na skalę „Metra”.

  • Dorota Szelągowska: Dla mnie „1989” deklasuje „Metro”. Oczywiście trudno to porównywać, bo wtedy musical był dla nas czymś zupełnie nowym, amerykańskim, z młodymi ludźmi i nową muzyką.
    Na premierę „1989” jechałam z duszą na ramieniu, bo myślałam: „Jezus Maria, hip - hop na scenie. To nie może się udać… Co ja powiem temu mojemu biednemu synowi?”. No i wbiło mnie w fotel. W przerwie zadzwoniłam do Heni Krzywonos, która jest jedną z bohaterek tego spektaklu i widziała go poprzedniego dnia, zapytałam o wrażenia, a ona powiedziała: „Dorotka tak było. Pierwszy raz ktoś przedstawił to tak, jak było”. Antek wspominał, że wielu działaczy mówiło podobnie.
     


    Cudownie też jest oglądać spektakl, w którym w pewnym momencie zapomina się, że gra tam własne dziecko. Z powodu mojego syna płakałam ze wzruszenia dwa razy. Ale poza tym ryczałam kilkukrotnie, ponieważ to przedstawienie porusza niewypowiedziane, najtrudniejsze tematy w naszym społeczeństwie: czy okrągły stół był ok czy może jednak powinna być krwawa rewolucja? Kto się z kim dogadał? Rządy PiS są pokłosiem tego, że pewne sprawy nie zostały rozwiązane.

    Spektakl pokazuje wejście do demokracji z perspektywy ludzi, którzy wtedy walczyli o przyszłość, poświęcili dużo. Pierwszy raz portretuje historię kobiet, które stały za mężczyznami. Najbardziej poruszyły mnie dwie sceny. Jedna to ta, kiedy Wałęsowa (Karolina Kazoń) odbiera Nagrodę Nobla.
     

 

Tak, ona jest super.

  • Nawet teraz, mówiąc o tym, mam gęsią skórkę i łzy w oczach. A drugą jest ostatni monolog Kuronia (Marcin Czarnik), który śpiewając zastanawia się: A co jeżeli nam się uda? To jest kwintesencja tego, co się wydarzyło. Coś pięknego. Uważam, że to powinien być must have do obejrzenia. Być może ten spektakl wychowa pokolenie, które będzie miało w sobie mniej nienawiści.

 

Zaczęłam od spektaklu, bo wspominasz o nim w książce „Miało być zabawnie, a wyszło jak zwykle” - zbiorze felietonów i opowiadań, który niedawno się ukazał. W tytule jest słowo „zabawnie”, ale mam wrażenie, że można byłoby zastąpić je słowem „miło”. Kto wymyślił, że Dorota Szelągowska w programie ma być miła? Mogłabyś przecież robić „domowe rewolucje”, wchodzić do mieszkania, wyrzucać wszystko. A jednak poszliście w inną stronę.

  • Myślę, że to jest po prostu spójne ze mną. Oczywiście każdy z nas składa się z mnóstwa postaci, w jednej sytuacji będzie miły, w innej nie, w jeszcze innej zmęczony. Nie mam poczucia, żebym w telewizji była kimś innym niż jestem na co dzień. Zresztą bardzo często to słyszę.
    U nas najważniejsza jest historia ludzi, pomaganie, uświadomienie, że ktoś jest ważny, oraz stworzenie wnętrza, które pozostanie. Pracując w rozrywce rzadko ma się okazję połączyć te wszystkie elementy.

    książka Doroty Szelągowskiej

    Myślę, że w felietonach pełnię w gruncie rzeczy podobną rolę. Kiedy była pandemia miałam wrażenie, że najważniejsze, co możemy dać, to słowo. W książce chciałam zebrać felietony i opowiadania – dzięki nim z wnętrza mnie wychodzą zupełnie inne emocje. Ostatnio przeczytałam w jednej recenzji, że najmniej się podobają. A ja opowiadania lubię najbardziej.
    Kiedy składaliśmy książkę moja redaktorka dzwoniła do mnie i mówiła: „Dopisz coś zabawnego!”. To siadałam i pisałam, potem czytałam to mojemu przyjacielowi Wojtkowi Friedmanowi, a on mówił, że to jest jeszcze smutniejsze! (śmiech). Myślę, że gdzieś w środku, tak naprawdę jestem smutna. Ale znowu, kochamy szufladkować ludzi, więc trochę trzeba walczyć z wizerunkiem właśnie po to, żeby odbiorcy, czytelnicy nie czuli się potem zawiedzeni. Bo jak to? Dlaczego ona ciągle nie jest uśmiechnięta? Bo jestem człowiekiem po prostu!

 

Pomagają w tym social media?

  • Tak, ale pamiętaj, że na social mediach są jakby dwa zbiory ludzkie: oglądających i nieoglądających program. Ci drudzy są u mnie, bo np. uwielbiają podróże z Molską, moją przyjaciółką. Tych osób jest sporo, co zauważyłam odkąd „odpięłam wrotki” i wrzucam relacje dwóch starych bab, które robią głupie rzeczy kompletnie się nie przejmując tym, co ludzie powiedzą. Obie dostałyśmy mnóstwo wiadomości od dziewczyn 40 plus, który pisały „Jezus, Maria, jak ja bym chciała być na waszym miejscu, mieć przyjaciółkę, z którą tak bym mogła!”. Nawet wpadłyśmy na pomysł, żeby założyć forum, na którym dziewczyny, które chcą wspólnie podróżować, mogłyby się poznawać.
    Bo tu nie chodzi o posiadanie pieniędzy, jechanie właśnie do Japonii, tylko o to, żeby z kimś robić głupoty i się nie przejmować. Trochę już nam zaczyna przeszkadzać zabawa w dorosłość. Mam 43 lata i wychodząc dziś z domu nie zastanawiałam się czy kolorowa bluzka, krótkie spodenki i skarpety są ok. Jak ktoś powie „dzidzia piernik” to jego myśl, nie moja.

 

Motyw czterdziestki mocno ze mną rezonował, bo skończę ją w lipcu. Napisałaś: „No i 40 lat na karku i żadnego pomysłu co z tym zrobić. Reagować? Ignorować?”. Co finalnie zrobiłaś?

  • 40 lat to jest taki moment, kiedy się możesz ugruntować w tym co lubisz, czego nie lubisz, co jest ci obojętne. To czas, kiedy zaczyna ci wszystko zwisać, nie tylko skóra. Przestajesz myśleć, co ludzie powiedzą, co powinnaś zrobić.
    Ale jest to też trudny moment. Za chwilę kończę 43 lata. Wielu moich męskich przyjaciół po czterdziestce zaczęło nareszcie dobrze wyglądać. Umawiają się z młodszymi dziewczynami, jest świetnie. Ja z każdym rokiem staje się bardziej przeźroczysta. A w ogóle nie zdawałam sobie sprawy, że ten element był ważny i że ja pewne rzeczy osiągałam również dzięki mrugnięciu okiem. A teraz to już nie działa.
     

Dorota Szelągowska wydała książkę

Na zdjęciu: Dorota Szelągowska.
Autor foto: Wojtek Friedmann

 

Naprawdę? Przecież jesteś bardzo atrakcyjną kobietą!

  • Czas dogonił mnie dopiero teraz, ale bardzo mocno zapukał do głowy. A to nie jest przyjemne.
    Więc z jednej strony zaczynasz mieć wolność, luz, wywalone, a z drugiej czujesz, że coś się jednak kończy, że pewne rzeczy już nie wrócą. Kocham wracać do własnego mieszkania, w którym mieszkam z córką i kocham to moje puste łóżko, ale chcę, żeby ktoś na mnie czekał na lotnisku i pomógł mi wnieść te dwie trzydziestokilogramowe walizki na drugie piętro. Oczywiście ja sobie sama z nimi poradzę, zrobię to na raty, podjadę samochodem, ale łzy mi ciekną po policzkach, że może coś przegrałam i nie ma powrotu… Jest takie rozdwojenie jaźni w tym wszystkim. Także 40-stka to też trudne doświadczenie.

 

Napisałaś, że po czterdziestce „system załadował ci się na nowo”. Jak myślisz, z czego to wynika?

  • Myślę, że po prostu na to pozwoliłam. Widzę to tak, że chodzimy w jakby za ciasnych skafandrach, ale nie zmieniamy nic, bo się przyzwyczailiśmy i nie sądzimy, że coś innego może być dla nas lepsze.
    Te skafandry uszyte są z naszych przekonań na własny temat, z tego co usłyszeliśmy od innych ludzi, rodziny, partnera, dzieci. I my się w to ubieramy. Ale po czterdziestce ja już nie mam na to ochoty ani czasu. Pozwoliłam sobie sprawdzić czy te przekonania są aktualne, zaryzykować. I nagle odkryłam: „Kurde, kocham latać samolotami, po prostu uwielbiam!”.
    20 lat nie latałam, bo miałam nerwicę lękową, więc zaczęłam bardzo ostrożnie i z duszą na ramieniu. W torebce, na wszelki wypadek, miałam środek uspokajający, ale nigdy go nie użyłam. A w tej chwili po prostu przesiadam się z samolotu do samolotu, 12 godzinny lot na luzie, a nawet ubolewam, że w tym roku mało podróżowałam, bo byłam tylko raz w Tajlandii, Japonii, Hiszpanii, a jest już czerwiec (śmiech).
    I takich rzeczy może być milion: może jednak lubię gotować, może nie boję się tak bardzo wysokości albo prędkości, może chcę zjechać z największej zjeżdżalni w wodnym parku? Z dobrze przeżytej czterdziestki można czerpać.

 

Niektórzy faceci też się jej boją – obawiają się, że w dniu 40 urodzin obudzą się i zobaczą w lustrze inżyniera Karwowskiego z wąsami.

  • Przepraszam, ale muszę powiedzieć, że kocham serial „Czterdziestolatek”! Kiedy oglądałam go jako nastolatka to wydawało mi się, że czterdziestolatek był starszym mężczyzną. A jak oglądałam rok temu to pomyślałam: Przystojniak, brałabym!

 

Czytając książkę zszokowało mnie, że przeprowadzałaś się 28 razy! Jest miejsce, do którego chciałabyś wrócić?

  • 29 już teraz! Nie, nie, nie ma takiego miejsca. Natomiast od wielu lat mam dom na Warmii, moją ostoję, i jego nie chciałabym nigdy zmieniać, nawet nie chciałabym, żeby moje dzieci sprzedały go po mojej śmierci. Chciałabym, żeby pozostał jako taki dom rodzinny.
    Miejsca zawsze wiążą się z jakimś okresem życia, wspomnieniami, z kimś, kto tam był, a jak wiadomo, moje życie uczuciowe nie należy do najbardziej klasycznych. Chyba do niczego nie chciałabym wracać. Mogłabym tylko mieć tę wiedzę i doświadczenia, które mam dzisiaj, ale ciało, siłę i witalność z moich lat trzydziestych. Wtedy byłoby najlepiej na świecie!

 

Felietony w tej książce pochodzą z ostatnich kilku lat, ale przez to, że zahaczają o pandemię czy wojnę, czyta się je jakby opisywały dekadę.

  • Tyle się zdarzyło, a felietony powinny być jakoś tam aktualne. Oczywiście można się bawić tak jak fenomenalna Agnieszka Osiecka w swoich tekstach, ale kiedy są trudne czasy, to wydaje mi się, że każdy wchodzi w jakąś misję i próbuje dać to, co może, żeby pomóc. W moim wypadku było to słowo. Ten znany świat skończył się nam ze dwa razy w ciągu ostatnich kilu lat. Ale też każdy ma swoje końce świata, których nie zauważamy: komuś umiera ktoś bliski, ktoś się dowiaduje, że jest chory na raka. Myślę sobie, że je trzeba oswajać, bo my jesteśmy społeczeństwem, które nie umie gadać o starości, o śmierci, o przemijaniu, boimy się poruszać trudne tematy, żeby nie było kłótni przy stole i zbitych kieliszków. Jak tylko byśmy zaczęli się słuchać, to ten świat byłby lepszy.
     

Ksiązka Doroty Szelągowskiej

Na zdjęciu: Dorota Szelągowska.
Autor foto: Wojtek Friedmann

 

Pisałaś te teksty z myślą o ich wydaniu?

  • Niespecjalnie, bo ja strasznie dużo pracuję, co chwilę mam jakiś deadline. Część tych tekstów poprzerabiałam na krótkie filmiki na YouTube i zaczęłam dostawać wiadomości od ludzi, że chcieliby to poczytać. Potem pojawiła się propozycja od wydawnictwa Wielka Litera. Z początku na coś zupełnie innego, ale zaproponowałam felietony, bo raz, że tylko część jest online, a dwa, że zazwyczaj w skróconej wersji. Dopisałam też nowe teksty i zaczęliśmy kombinować. Na pewno chciałabym jeszcze coś napisać, ale nie wiem jeszcze co to będzie.

 

A powiedz na koniec, kogo sama lubisz czytać?

  • Autorami w moim TOP 10 oczywiście są klasycy tacy jak Kurt Vonnegut ze „Śniadaniem Mistrzów”, Boris Vian i jego „Piana złudzeń”, „Jesień w Pekinie”, zostały też ze mną na zawsze „Mistrz i Małgorzata” Michaiła Bułhakowa – zrobiła na mnie kiedyś wielkie wrażenie i jest od zawsze w takim panteonie.
    Bardzo lubię książkę „Trzepot skrzydeł” mojej mamy Katarzyny Grocholi. Najnowszą „Miłość w cieniu słońca” miałam okazję przeczytać jeszcze w maszynopisie. W ogóle lubię jej książki.
     

    Grochola książkowa nowość wydawnicza maj
     

    Uwielbiam książki mojego przyjaciela Wojtka Friedmanna: „Baśkę” i najnowszą „Przezabawny pies o imieniu Kolka”. Uwielbiam je nie dlatego, że uwielbiam Wojtka, tylko dlatego, że mało jest takich pisarzy, którzy potrafią pobudzić wszystkie zmysły czytelnika, a Wojtek pisze tak, że mam pobudzony smak, wzrok, węch. Uwielbiam też otworzyć sobie czasami „Bajki robotów” Lema i czytać jego zdania - czasami mają półtorej strony, ale są tak piękne, smakowite, mają nieoczywiste spostrzeżenia, kocham to wrażenie, które na mnie robią. I to właśnie znalazłam u Wojtka, w jego książkach.
    Natomiast jeżeli chodzi o moje guilty pleasures, to ja uwielbiam, jak ludzie się mordują.

Fikcja czy true crime?

  • Fikcja. Fantastycznie mi się czyta wieczorami wszystkich tych skandynawskich autorów, ale lubię też Remigiusza Mroza czy mojego reżysera „Totalnych remontów Szelągowskiej” Piotra Kuźniaka, który wydał książkę „Naprawiacz”.
    Także jak tylko widzę, że ktoś kogoś zamordował i była tam jakaś samotna kobieta, a potem złapali mordercę, to natychmiast tę książkę kupuję i pochłaniam – czytam 100 stron na godzinę, więc potrafię sobie zapodać półtorej książki dziennie.
    Lubię czytać. W tej chwili nie sięgam po bardzo skomplikowane i trudne literacko formuły. „Diuny” bym jeszcze raz teraz nie przeczytała. Oczekuję od książki, żeby mnie uniosła gdzieś indziej, rozsmakowała w sobie, albo po prostu wycięła na chwilę z tego świata.

Więcej artykułów o ksiązkach znajdziesz w pasji Czytam.

Zdjęcie okładkowe: autor foto - Wojtek Friedmann