„Runostany” to album bezkompromisowy. Dużo cię to kosztowało?

  • Sarsa: Dużo, bo jestem człowiekiem, który wikła się w życia innych ludzi. W sensie pozytywnym, ale i toksycznym – po prostu przejmuję się losem innych. Tworzenie trudnego materiału na polskim rynku, w obecnych, trudnych ekonomiczno-społecznie czasach, było wyzwaniem i mocnym wyjściem ze strefy komfortu, jak i wypędzeniem z niej wszystkich, którzy ze mną pracują.

To, co zafundowałaś to Sarsa, jakiej nie znał nikt. A ty siebie z tej strony znałaś?

  • Kiedy zadebiutowałam jako Sarsa, pokazałam się od strony mocno komercyjnej, mainstreamowej, z komunikatem trafiającym szeroko do odbiorców. Mówimy o 2015 roku, a ja przecież grałam muzykę od gimnazjum. Byłam częścią projektu TakloopNie, którego częścią byli też Igor Herbut i Dawid Podsiadło. Byłam w zespole Fluktua. Znałam siebie taką, ale mainstream poznał mnie od innej strony.
    W końcu nadszedł moment, gdy odważyłam się pokazać ciemną stronę księżyca, która zawsze była. Ten mrok jest czymś, co wpisuje się w moje astrologiczne kalendarium i będzie mi towarzyszył jeszcze przez kilka lat. Nie mówimy o mroku negatywnym, ale obszarze zainteresowań nie będących w powszechnych trendach. Chodzi o zakamarki, których ludzie nie zawsze mają ochoty eksplorować.

 

Runostany sarsa

 

Jak określiłabyś ten projekt pod względem muzycznym?

  • Sama nie wiem, może refleksyjny rock byłby najodpowiedniejszym określeniem. Ale nie lubię szufladkować swojej twórczości. Każdy gatunek zobowiązuje do tego, żeby stała za nim pewna historia. Gdy mówisz, że grasz muzykę rockową, od razu pada pytanie: „a jaka historia za tobą stoi?”. A ja nie lubię tłumaczyć się ze swoich historii. Natomiast, jeśli ktoś miałby ochotę w niej pogrzebać, odnajdzie moje rockowe korzenie. Są wyraźniejsze niż te mainstreamowe, choć zawsze liczy się bardziej to, co najszerzej poszło w eter. Mi to nie przeszkadza, bo finalnie jest to wyłącznie nomenklatura.

Skąd wzięła się szyszka i oko – symbol zdobiący okładkę „Runostanów”, ale i towarzyszący każdemu twojemu teledyskowi promującemu album?

  • Szyszka i oko są szeroko znane i komunikowane w wielu kulturach i wyznaniach, symbolizują szyszynkę, gruczoł znajdujący się w mózgu, odpowiedzialny za gospodarkę hormonalną. Od strony duchowej, transcendentnej, szyszka jest symbolem świata duchowego. Mówi się, że szyszynka jest naczyniem duszy.

    Sama ciągle szukam swojego miejsca w życiu – również fizycznie. Zadaję sobie pytania: kim jestem? Czym jestem? Co robię? Czy robię to dobrze? Szyszka staje się tu symbolem mojej rozprawy samej z sobą, ale i ze światem. Śpiewam o tym, co mnie frustruje, obciąża, zbija z tropu. O tym, że często nie mam odwagi publicznie powiedzieć, że nie mam ochoty interesować się jakąś rzeczą. Że nie mam ochoty być czegoś częścią. A z drugiej strony nie chcę, by odbierano mnie jako ignorantkę. Z trzeciej strony natomiast myślę sobie, że nie jestem w stanie wszystkiego udźwignąć.

    Schowałam się więc w lesie, odcięłam na dwa lata od kariery. Szyszynka miała mi pomóc złapać pion w chaotycznym tangu mojego życia.

Jakie jeszcze symbole towarzyszą tej płycie?

  • Na pewno 9-ka. Na albumie jest utwór „Tramwaj nr 9” i nie chodzi w nim o tramwaj! To metafora bycia numerologiczną 9-tką. Ja tą 9-tką jadę, z czego wynikają pewne zestawy moich zachowań, cech osobowości. M.in. bunt.

    Jest też las. I znów – nie jest uchwycony w ekologicznych okolicznościach, ale staje się symbolem mojej artystycznej odnowy. Bardziej jest to las „wiedźmiński” niż realny. To mój magiczny las obok domu, gdzie chadzam, wyrzucam z siebie lęki, frustracje. Nikt mnie tam nie może znaleźć. To piękne miejsce duchowej odnowy. I tej artystycznej również. W lesie porządkuję swój chaos, staram się zaakceptować własne ułomności.

 

 

Skąd w ogóle wzięła się nazwa „Runostany”?

  • To ciekawa historia. Gdy przyszedł moment nadania nazwy albumowi, na jednym ze spotkań zaproponowałam „runostany”. Byłam przekonana, że odnalazłam to słowo w internecie. Z przekonaniem więc opowiadałam na spotkaniu czym są runostany, że to synonim drzew, magicznego, „wiedźmińskiego” lasu. Wszyscy się zdziwili, zaczęli pytać czy naprawdę istnieje takie słowo. Wyrecytowałam więc z wielkim przekonaniem pełną jego etymologię, podkreślając przy tym, że temat sprawdziłam u źródeł. Nazwa się spodobała.

    Po jakimś czasie, na kolejnym spotkaniu z wytwórnią, współpracownicy nieśmiało powiedzieli, że sprawdzali długo i słowo runostany nie istnieje… W tym momencie doznałam czegoś w rodzaju flashbacka, olśnienia – przecież nic nie sprawdzałam! To słowo i całe jego szukanie mi się po prostu przyśniło! Racjonalnie to tłumacząc w mojej matczyno-twórczej rzeczywistości zdarza mi się nie odróżniać jawy od snu (śmiech). Słowo „runostany” rzeczywiście nie istnieje. Nie jest odpowiednikiem lasu. Za to jest czymś, co zrodził mój mózg. Nie bez powodu do mnie przywędrowało. Postanowiłam więc, że zostaje. I zostało. Takie moje słowo.

Co słuchacz ma usłyszeć, włączając ten album?

  • Bardziej chodzi o to, co poczuje. A ma poczuć moje stany. Jest taka zasada w fizyce kwantowej, że wszystko rezonuje w jakiejś wibracji, a podobne przyciąga podobne. Mam nadzieję, że nie jestem jedyną we wszechświecie, która czuje w taki sposób. I album przyciągnie tych, którzy czują do mnie podobnie. To płyta refleksyjno-terapeutyczna.

Dla ciebie też?

  • Absolutnie tak. Dlatego może jest też dla innych.

 

sarsa

 

„Tramwaj nr 9”, o którym już wspomniałaś, to mocne rozpoczęcie albumu. Od samego początku słyszymy, że nie będzie to łatwa płyta. Śpiewasz: „I nie chcę już na to patrzeć! Ja nie chcę o tym wiedzieć”. Nauczyłaś się tego, że takie wykrzykiwanie potrzeb jest ok? I że mamy prawo do odcięcia się od atakujących nas tysięcy informacji dziennie?

  • Moja strategia była prosta – wyprowadziłam się do Trójmiasta, zaszyłam w klasztorze leśnym, zmieniłam otoczenie i nie obserwuję namiętnie mediów. Choć oczywiście docierają do mnie informacje, zwłaszcza gdy przyjeżdża moja mama (smiech). Ale uciekam od nich. Nie umiem bronić się inaczej niż odcinając od świata. Choć wiem, że to nie jest rozwiązanie. Przez to zniknęłam z przestrzeni zawodowej na dwa lata. Nie tędy droga. Zaśpiewałam jednak, że się z tym borykam.

    Ludzie są przeciążeni. Idealnie byłoby, gdybyśmy zaczęli myśleć i mówić to, co uważamy, odcinając się od fake’owych informacji. Kiedyś usłyszałam: „Jeśli chcesz coś zmienić, nie musisz mieć jeszcze na to planu, ważna jest intencja”. Nie mam więc planu, jak to zmienić, jak pomóc. Mam za to intencję, chcę z tym coś zrobić, bo ten balon za chwilę pęknie.

Który utwór z płyty jest ci na ten moment najbliższy?

  • Wszystkie są ważne, każdy twórca powie to o swoich piosenkach. Ale jeden utwór jest bardzo osobisty – „Mówiła niszcz”.

 

 

Dlaczego?

  • Bo jest związany z bliską mojemu sercu osobą.

W „Runostanach” usłyszałam post punk, całkowicie nowe podejście do new romantic, list miłosny do dam polskiego rocka, Kory i Renaty Przemyk. To wszystko układa się w sensowną całość. A ty? Słuchałaś czegoś, przygotowując „Runostany” czy raczej się wyciszałaś?

  • Nagrywając płytę, zawsze się wyłączam, bo obawiam się wpływów. Moim priorytetem jest wyróżnianie się muzyczne. A w świecie, w którym było już wszystko, jest to trudne, więc tym bardziej staram się uciekać od dźwięków, żeby niechcący czegoś nie powtórzyć. Nie ucieknę natomiast od wszystkich piosenek, które w życiu usłyszałam.

    Porównanie do Kory jest ciekawe. Być może nie byłam zagorzałą fanką wszystkich jej wykonań, ale ubóstwiam ją jako ikonę, człowieka mającego wpływ na rozwój kultury i niezwykle intensywną, mocną postać, która pojawiła się w moim życiu w znaczący sposób. Gdy brałam udział w programie typu talent show, była tam jedną z jurorek i dmuchnęła w moje żagle. Powiedziała coś, co do dziś we mnie rezonuje, pozwala zrozumieć moją naturę. Zauważyła we mnie dualizm i poradziła, żebym nigdy nie martwiła się tym, że polaryzuję publiczność. Nie starała się dogodzić wszystkim. Uświadomiłam sobie, że jestem ok, jaka jestem.

    Jeśli chodzi o inspiracje punkiem, musiały się pojawić. Przekaz płyty jest w pewnym sensie brudny, niechlujny. Wokale nagrywaliśmy z Marcinem Borsem w Suchej Beskidzkiej. Gdy wybieraliśmy najlepszą wersję z nagranych wokali, zawsze okazywało się, że te pierwsze są najbardziej emocjonalne. I je wybieraliśmy. Mam świadomość tego, że na płycie są błędy, ale Bors namawiał na ich zostawienie. Bo tak miało być. Bo tak poczułam. Zdmuchiwaliśmy ze mnie cukrową posypkę. Miało być autentycznie, prawdziwie, a w naturze przecież nic nie jest takie idealne.

    Paweł Smakulski, aranżer i współproducent, a prywatnie mój partner, dorzucił swoje wpływy muzyczne, a wywodzi się z mocno rockowej muzyki. Wszyscy więc daliśmy upust swoim korzeniom i fantazjom

    Przy czterech tekstach pomagał mi Jacek „Budyń” Szymkiewicz. Pracowaliśmy zupełnie inaczej. Teksty nie powstawały pod melodie. Zostały połączone jako odrębne byty. Czasami więc są zgrzyty, ale przez to jest w nich prawda.

 

sarsa piotr porębski

 

Spełniłaś marzenie o idealnym teamie? Dlaczego właśnie z tymi ludźmi chciałaś współpracować?

  • Marcin Bors pasował do założenia albumu. To świetny producent, ma niezwykłą wrażliwość i mrok. Nie chce i nie musi się z nikim układać, robi tak, jak czuje. A ja bardzo potrzebowałam takich ludzi wokół siebie. Bors dodał mi odwagi i wydobył ze mnie co trzeba.

    Nie wyobrażam sobie, żeby na „Runostanach” nie było Pawła Smakulskiego. Tworzymy duet w życiu prywatnym i zawodowym, wszystko z nim konsultuję. Jest pierwszą osobą, której gram utwór przy pianinie. Pierwszą, która na gitarze do utworu coś dogrywa, poprawia moje harmonie. Mamy chemię. Aranżował „Runostany”.

    Budynia zaprosiłam natomiast, bo jestem fanką zespołu Pogodno. Od zawsze fascynowała mnie jego ekspresja sceniczna – odkąd jako dzieciak chodziłam na jego koncerty. Jego teksty mnie podkręcały. Pomyślałam, że jeśli mam wpuścić kogokolwiek do świata warstwy tekstowej albumu, to tylko jego. Cieszę się z tej współpracy, bo Budyń też jest bezkompromisowy. Stawia na to, jak jest. Mówimy więc prawdę tak, jak tego chcemy.

A są jakieś instrumenty, które pierwszy raz wykorzystałaś na płycie, przynajmniej w takim wymiarze?

  • Na albumie użyliśmy kilku analogowych syntezatorów. Pojawiła się też trąbka. W utworze „Wieża” użyliśmy brzmienia organów kościelnych, czy Farfisa. Ale to, na co najbardziej chciałabym zwrócić uwagę to gitarowe granie. W Polsce dużo się o nim mówi, ale w praktyce mało go słychać. Nie oceniam. Za to cieszę się, że Bors i Smakulski – wybitni gitarzyści, tak świetnie się uzupełniali. Dokręcali brzmienie w czasie rzeczywistym, co było świetnym doświadczeniem. Poprzednie albumy nagrywałam „inboxowo”, producent kręcił brzmienie na komputerze. Nie ma w tym nic złego, oczywiście. Ale w „Runostanach” chodziło o mięso, żywe akty, duszę. Aktem stało się podkręcanie za pomocą instrumentów i kostek efektowych, co jest nie do powtórzenia.

Za to trąbka pięknie, niemal jazzująco, wprowadza w mroczny klimat albumu w intro.

  • To ciekawe, że każdego wrażliwość wyławia zupełnie coś innego. Najgorzej jest być letnim, zrobić płytę przyjemną dla ucha…

Płyta „przyjemna dla ucha” brzmi zupełnie jak „sympatyczny kolega”.

  • Właśnie! Dlatego dobrze jest być bodźcem!

 

 

To, że zostałaś mamą, ma wpływ na tworzenie muzyki?

  • Tak. Album nagrywałam, gdy Leonard był w brzuchu. Gdy masz w ciele dwa serca, pojawia się chyba w twoim życiu więcej odwagi. Mój syn tę odwagę z pewnością mi przekazał. Wtedy uświadomiłam sobie, że powinnam przestać spełniać oczekiwania innych. Robić tak, jak ja chcę. Tak upłynął rok pracy nad płytą. Ktoś mi powiedział, że dziecko wyciąga na wierzch wszystko, co z czym sobie nie radzimy. I coś takiego się wydarzyło. Jako artystka dałam temu wyraz na „Runostanach”.

Odważyłabyś się powiedzieć, że ten album jest grubą kreską, która odcinasz to, co było od tego, co będzie?

  • Nie jestem fanką odcinania się od innych swoich wcieleń, a w życiu przeżywamy ich kilka. Biologicznie nasze komórki wymieniają się co kilka lat. W astrologii wchodzimy w różne cykle w zależności od tego, w jakiej fazie w jakim znaku zodiaku znajduje się nasze urodzeniowe słońce.

    Nie odcinam się od żadnego z wcześniejszych wcieleń, bo moja historia ciągle się pisze. Nie byłoby mnie w miejscu, w którym dziś jestem, gdyby nie wydarzyło się wszystko wcześniej. Jednak gruba linia się pojawia, owszem. Jednak nie odcina, a wyznacza nowy rozdział. To mój rozwój artystyczny, osobisty. Dojrzewam. Dziś jestem mamą, mam inne doświadczenia, inaczej myślę o świecie i muzyce. Moja publiczność też dojrzewa.

A rogi? Ostatecznie je zrzuciłaś?

  • Idę swoją drogą, jestem buntowniczą duszą. Ale zauważam w sobie powiew łagodności i kobiecej energii, dzięki temu, że zostałam mamą. Przestałam też odczuwać bunt toksyczny. Jeszcze do niedawna byłam zła na wszystko. Ale po co wytracać energię na wojny, skoro można pójść swoją drogą, albo nawet boczną ścieżką. Nie rzucać piorunami na prawo i lewo. Staram się być rozważniejsza i łagodniejsza w obyciu.

Rogi więc pozostają, ale inaczej ich używasz.

  • Już nie walę z byka tak często (śmiech).

Więcej wywiadów oraz wieści ze świata muzyki znajdziecie w dziale Słucham.

Zdjęcia: Piotr Porębski