Po dziennikarzu (i to sportowym) można spodziewać się sprawnego pióra, ale Stefan Szczepłek ujął mnie czymś innym: ciepłą, introspektywną, mądrą narracją o dorastaniu w małym miasteczku, pozbawioną nadmiernej idealizacji złotych czasów dzieciństwa. Bohumil Hrabal pisał o swojej młodości (spędzonej także w małej mieścinie): „Pamiętam jedynie dni słoneczne”. Szczepłek zaczyna wspomnieniowy tom podobnie: „W Falenicy zawsze świeciło słońce”. Kolejne zdanie rozbija jednak nastrój, w którym czytelnik już zaczyna się mościć: „Świeciło nawet wtedy, kiedy w sierpniu 1942 roku Niemcy pakowali do pociągu towarowego Żydów z falenickiego getta, żeby wywieźć ich do Treblinki”.
Świadkami likwidacji zamkniętej dzielnicy są rodzice Stefana, którzy z wojennej zawieruchy wychodzą stosunkowo obronną ręką: ojciec trafia na roboty do Niemiec, chociaż dwa z trzech wiozących go wagonów skierowane zostają do Auschwitz. Matka ze starszym rodzeństwem urodzonego w 1949 roku Szczepłka błąka się po podwarszawskich miejscowościach, chore maluchy ratuje radziecki felczer, uszczuplając przeznaczone dla oficerów NKWD zapasy penicyliny.

Kup teraz

Kiedy Stefan przychodzi na świat, rodzina jest znowu razem, osiedlona w drewnianym domu w Falenicy na skutek rozmaitych konszachtów z biurem kwaterunkowym. Świdermajerowski budyneczek pośród ogrodu i sosen staje się dla autora rajem utraconym, i to dosłownie: spadkobiercy przedwojennego właściciela domu w latach 90. odzyskali budynek, żeby następnie zrównać go z ziemią.

Co ciekawe, z tej, jakby nie było, biograficznej książki, nie udaje się zrekonstruować kariery samego Szczepłka, który opisuje siebie jako chłopaka z Falenicy, jednego z wielu, którzy kopali piłkę na miejscowym boisku KS Hutnik (obecnie, niespodzianka, zagospodarowanym wdzięcznie pod supermarket). Owszem, majaczy gdzieś w tle Maracana, zagraniczne podróże i rozmowy z krajowymi i zagranicznymi tuzami piłki nożnej, ale nie to zapada w pamięć, autor z wdziękiem usuwa się w cień, żeby zrobić miejsce tym, którzy inaczej by go nie dostali: bo nie umieli o siebie zawalczyć, bo nie cenimy opowieści o życiu, w którym nie wydarzyło się nic spektakularnego.
Czytamy więc o pani Marii, przedwojennej krawcowej, zajmującej jeden z pokoi drewnianego domu, a po śmierci zupełnie zapomnianej – do grobu odprowadzają ją tylko Stefan i jego ojciec, ale potem mijają lata, numer kwatery zaciera się w pamięci i pani Maria zostaje przeniesiona do zbiorowej mogiły, czego autor nie może sobie darować.
Czytamy o matce autora, która miała piękny głos i ofertę kształcenia go w konserwatorium, ale ktoś musiał jednak paść krowy ciotce, więc z kariery wokalnej została tylko śpiewana z upodobaniem „Uliczka w Barcelonie”.
Tylko dzięki wspomnieniom Stefana Szczepłka ma szansę jeszcze raz zabłysnąć Wojtek „Palma”, piłkarz Hutnika, etatowy bezrobotny, który dowodził całą drużyną, a powołanych do pierwszego składu zapraszał do domu na „uroczystą kolację dla kilku dżentelmenów” – makaron zalany butelką wina strawberry (jeden talerz makaronu równa się jedna butelka wina, ni mniej, ni więcej).
Na trybunach i boisku KS Hutnik spotykają się wszyscy: w pomocy gra wykładowca akademicki i profesor gastroenterologii, niektórzy zawodnicy awansują do trzecioligowej wtedy Polonii, a Leszek Łopaciński stawia dzielnie czoło Mazurowi Karczew, żeby za tydzień zagrać w pierwszej lidze przeciwko Górnikowi Zabrze – o pierwszym klubie się nie zapomina, nawet na szczytach kariery. „Nie byliśmy bliskimi kolegami, ale tworzyliśmy grupę” – pisze Szczepłek o boiskowej zbieraninie, spojonej silnym etosem sportowców. I to chyba ujmuje w jego książce najbardziej – ona jest tak naprawdę o wspólnocie, o wspólnocie małego miasteczka. Niełatwej, nieidealnej – wiele razy pojawia się kwestia plotek, silnej cenzury, której poddawane są nietypowe działania niepokornych sąsiadów (suszenie prania w Wielkanoc? Koniec świata). Szczepłek zaznacza, że wielu kumpli, po których zostały tylko zabawne anegdotki, umarło zbyt młodo na skutek nadmiernego picia, rozpuściło swój talent w alkoholu.
Ale jednak coś tych ludzi łączyło, a w Falenicy toczyło się prawdziwe życie – nie była tylko sypialnią, w której padają na twarz zmęczeni dojazdami do pracy obywatele aglomeracji warszawskiej. Było boisko, była restauracja Świerkowa, warzywniak pani Zawadowej i sklep z butami, fryzjer damski „Krysia”, sklep tekstylny i odzieżowy, cukiernia i lodziarnia państwa Bąków.Dziś nic z tego nie zostało, Warszawa i centra handlowe wyssały życie z Falenicy (dziś jednej z dzielnic stolicy) i podobnych miejsc, w których się już nie mieszka, w których się tylko sypia i kupuje najniezbędniejsze produkty w sieciowym spożywczaku.

Ujmująca i ciepła książka, naprawdę warto do niej zajrzeć, co mówię ja, osoba piłce i chłopackim wspomnieniom zasadniczo obojętna.