Rambo staje się bohaterem coraz bardziej kłopotliwym we współczesnym Hollywood. Bezwzględny zabójca, którego nóż jest wyjątkowo egalitarny, nie mieści się ani w ramach poprawności politycznej, ani w tak zwanym PG ratingu, czyli wieku, w którym można kupić bilet do kina na dany film. Podczas gdy pracujący w Fabryce Snów reżyserzy pokornie infantylizują przemoc, żeby ten wiek obniżyć, Sylvester Stallone idzie pod prąd i pokazuje całe jej okrucieństwo.

Cena za patriotyzm

Wszyscy wiemy, jak bardzo Hollywood unika polityki. Zaangażowane filmy serwują nam ciągle ci sami reżyserzy. Pozostali zasłaniają się hasłami o uniwersalności historii i bohaterach everymanach, byle tylko nie czynić analogii z działaniami ludzi na politycznej scenie. W tym kontekście film Sylvestra Stallone’a to tykając bomba. W dobie kiedy niebiali bohaterowie są na ekranie odmalowywani w pozytywnych barwach, żeby uniknąć oskarżeń o rasizm czy stereotypizację, 78-letni aktor i reżyser idzie kompletnie pod prąd.

Że zaprasza nas do świata meksykańskiego kartelu, którego członkowie są do szpiku przeżarci złem, można jeszcze przełknąć. Pal też licho, że filmowi Meksykanie rozmawiają za pomocą broni, wyglądają jak zbiór stereotypów na temat recydywistów i są niemal niepiśmienni. To wszystko da się jeszcze wpisać w ramy konwencji. To właśnie ona w latach 80., gdy pierwszy „Rambo” powstał, dość jasno dzieliła bohaterów kina akcji na dobrych i złych. Obowiązywały proste podziały, które dziś się mocno zatarły. Najlepszym dowodem głośny „Joker”, który niedawno wyjechał z najstarszego festiwalu świata – Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Wenecji ze Złotym Lwem.

To pierwsza tak ważna nagroda w historii adaptacji komiksów, którą reżyserowi Toddowi Phillipsowi jury przyznało za dogłębne wejście w psychikę bohatera. Do tej pory Joker był po prostu inkarnacją zła. U Phillipsa to człowiek doświadczony przez życie, który przez lata stara się utrzymać normalne relacje ze społeczeństwem. Jednak po kolejnym upokorzeniu i fizycznym ataku nie wytrzymuje i sięga po broń. Granice między dobre a złem zanikają raz na zawsze. Bohatera nie sposób zaklasyfikować, a już tym bardziej ocenić.

Analogię można znaleźć między nim a pierwszym Rambo, protagonistą najpierw książki Davida Morrella z 1972 roku, a potem młodszej o 10 lat ekranizacji w reżyserii Teda Kotcheffa (choć nakręcił mnóstwo innych filmów, to jego jedyny godny odnotowania sukces). Rambo był w niej postacią skomplikowaną moralnie. Z Wietnamu, gdzie miał bronić ojczyzny i krajan, wrócił pokiereszowany. Za swój patriotyczny obowiązek wobec ojczyzny zapłacił ogromną cenę, za co nikt mu nawet nie podziękował. Stallone wielokrotnie opowiadał w wywiadach, że weterani wojenni polubili tę postać, która w wyniku traumy nie potrafiła już powrócić na łono społeczeństwa.

 

Stallone przeciw banalizacji zła

O tym, jak wyglądało jego życie wcześniej, mało wiemy. Dlatego Sylvester Stallone ma nowy pomysł. Chce odpuścić już ciągnięcie filmów o Rambo-seniorze na rzecz pokazania w prequelu sagi, jaki był, zanim trafił do Wietnamu. Zależy mu, żeby zaznaczyć, że ewolucja, którą przeszedł, zaczęła się, kiedy był miłym facetem, w jakim podkochiwały się dziewczyny z okolicy. Czy na początku lat 80. ktokolwiek był sobie w stanie właśnie w taki sposób wyobrazić Rambo?

Droga upadku bohatera ma być znaczona kolejnymi etapami jego zezwierzęcenia. Stallone nie interesowały proste sposoby na odreagowanie traumy. Kiedy proponowano mu, żeby w kolejnych częściach uzależnił Rambo od narkotyków, alkoholu albo przygodnego seksu, tylko się pobłażliwie uśmiechał. Rambo napędzany jest inną rządzą - krwi. Nic więc dziwnego, że z każdą częścią weteran posuwa się coraz dalej, tracąc poszanowanie nie tyko do ludzkiego życia, ale też ciała.

W „Ostatniej krwi” pada ponoć rekord uśmierconych wrogów. Rambo to perfekcyjna maszyna do zabijania, która już w samym trailerze podrzyna gardła, dziurawi z łuku klatki piersiowe i wysadza samochody. Jest w nim coraz mniej skrupułów, które w pierwszym filmie dawały jeszcze nadzieję na jego opamiętanie. W pierwszym filmie serii z 1982 roku nie uśmiercił nikogo (przynajmniej nie z własnej woli). W kolejnych pozbawił życia kilkanaście osób („dwójka”), kilkadziesiąt („trójka”) i sto kilka („czwórka”). Zobaczymy, jakie statystyki wyklarują się po „piątce”.

Sylvester Stallone zapowiada, że łatwo nie będzie, bo jego film to także wyraźny bunt przeciwko postępującą banalizacją zła i przemocy. Amerykanin wielokrotnie wyrażał oburzenie lekkością w pokazywaniu śmierci na ekranie. On wydobył z niej całą grozę - od rozpadającego się ciała po powolną agonię. Recenzenci zagranicznych mediów już piszą o jednym z najbardziej drastycznych filmów roku.


„Ostatnia krew” – recenzje 

„Stallone należy się mimo wszystko uznanie, bo w czasach przewrażliwienia na punkcie tego, jak pokazuje się poszczególne kultury, zrobienie filmu o białym zbawicielu, który wybawia z meksykańskiego więzienia seksualne niewolnice, jest cokolwiek trudny do przeforsowania” - donosi krytyk IndieWire. I nie jest w swoim spojrzeniu odosobniony.

Kiedy na Festiwalu Filmowym w Cannes Stallone zaprezentował fragmenty nowego „Rambo”, jeden z widzów zapytał go, czy nie boi się oskarżeń o promowanie przemocy. Wybrnął mistrzowsko, tłumacząc, że jak mogłoby to być możliwe, skoro Rambo jest jej produktem? Film musi potępiać przemoc, bo to krzywda, której zaznał w obozie jenieckim, spowodowała, że dziś odpowiada na problemy nożem i kultowym łukiem. - Rambo budzi szacunek, podążamy za nim, ale wcale nie chcemy nim być. To nie jest romantyczny bohater, z którym zamienilibyśmy się na życie. Do estetyzowania przemocy albo do jej promowania jest mi bardzo daleko - mówił spokojnie.

Zwrócił też uwagę, że Rambo wymyka się definicji prawdziwego mężczyzny. Chociaż wpisuje się w trend umięśnionych samców z przeszłością w armii, nie ma w sobie typowego seksapilu. Dla Stallone’a było ważne, żeby Rambo nie stał się ucieleśnieniem pociągającego testosteronu. - On jest dziki, zwierzęcy, działa wiedziony instynktem. Nie ma mowy, żeby wykorzystywał swoje atuty fizyczne do oddziaływania na płeć przeciwną. One służą mu tylko do mierzenia się z innymi mężczyznami. To zaburzony świat, który wydarł się z rąk naturze. Nic dobrego nie dzieje się tam, gdzie Rambo się pojawia - kontynuował Stallone.

Dziś, przyglądając się ewolucji tej postaci, można dworować, że nic dobrego nie dzieje się też tam, gdzie Rambo pojawia się w kinie. Ale nawet jeśli „Ostatnia krew” okaże się artystycznie niespełniona, to nie można jej odmówić oryginalności, odwagi i osobności. Dziś na taki film po prostu mało kto by się odważył. Wygląda na to, że Stallone wziął sporo od swojego bohatera i stał się dziś Rambo kina.