10. Gaston Doren, „Babel. W dwadzieścia języków dookoła świata”, przekład: Anna Sak, Wydawnictwo Karakter

Niesamowita, erudycyjna książka z przepiękną szatą graficzną projektu Przemka Dębowskiego (wysoka estetyka wydań jest w Karakterze normą, ale nadal cieszy oko, przyćmione zalewem generycznych okładek). Gaston Dorren przygląda się dwudziestu najpopularniejszym językom świata, poświęcając każdemu jeden rozdział. Brzmi to jak najnudniejsza sytuacja czytelnicza świata, podręcznik do językoznastwa okraszony anegdotą o innuickich określeniach śniegu, ale nic bardziej mylnego. Dorren znajduje odpowiednią narrację dla każdego języka: hiszpański przedstawia poprzez niebezpieczną Dżunglę Subjonctivo, portugalski poprzez brutalną historię podboju Ameryki Południowej przez Krzysztofa Kolumba (znanego też jako Cristóbal Colón) i kolonizatorski wyścig europejskich potęg, przy okazji japońskiego pojawia się pojęcie genderlectu, czyli odmiany języka właściwej dla określonej płci. Autor pisze, że trudno nie zachwycać się przedstawionymi w książce językami, tworzącymi nowoczesne Babel - znajomość jednego z nich wystarczy, żeby swobodnie komunikować się z połową świata. Zaznacza jednak, że ich potęga ma także mroczną stronę. Każda lingua franca pociąga za sobą znikanie małych języków, lokalnych dialektów, przetrzebia zasób różnorodności.
W tym zestawieniu konsekwentnie wymieniam tłumaczy i tłumaczki każdego tytułu - jest to, mam nadzieję, oczywista już praktyka, przyznająca autorom przekładu należne im miejsce. Przyznaję jednak, że nie wyobrażam sobie ogromu pracy, jaką musiała włożyć w ofiarowanie polskim czytelnikom i czytelniczkom „Babel” Anna Sak - musiała przecież nie tylko rozumieć Dorrena, ale także bezbłędne oddać setki przykładów i dziesiątki anegdot. Chylę czoła!

 

9. Stacy Schiff, „Czarownice. Salem, 1692”, przekład: Jan Dzierzgowski, Wydawnictwo Marginesy

Czarownice z Salem to rozpoznawalne hasło - wydarzenia, które rozegrały się w amerykańskiej osadzie w 1692 roku zakończyły się śmiercią czternastu kobiet i pięciu mężczyzn (oraz, jak podają wyjątkowo skrupulatne źródła historyczne, dwóch psów). Cała historia zaczęła się od dwóch dziewczynek - córka pastora i jej kuzynka miotają się w drgawkach, wydają z siebie przerażające odgłosy. W umysłach purytanów, zasiedlających Nową Anglię, przyczyny takiego zachowania są jasne: to sprawka szatana, a dokładniej: przyzywających go czarownic, rzucających uroki na niewinne dzieci. Dziewczynki wskazują swoje prześladowczynie: dwie sąsiadki i murzyńską niewolnicę. Spirala podejrzeń błyskawicznie się nakręca - wkrótce oskarżonych jest dwieście osób, a mieszkańcy Salem i okolicznych wiosek z pasją wysłuchują coraz fantastyczniejszych opowieści o demonicznych opętaniach i postępkach ludzi, których jeszcze niedawno bez cienia strachu mijali na ulicach.
Stacy Schiff zebrała monumentalną bibliografię, żeby prześledzić nie tyle dzieje samego procesu, co jego mentalnych i historycznych uwarunkowań. W opowiadanej przez nią historii to nie same wydarzenia w Salem skupiają uwagę czytelników i czytelniczek - równie ważny jest ich kontekst, na przykład nieustanne poczucie zagrożenia, towarzyszące osadnikom. Ich słabo ufortyfikowane wioski narażone były na ataki „dzikusów” (czyli właściwych mieszkańców ziem, nazwanych z rozmachem „Nową Anglią”), ale nie tylko to stanowiło o trudach życia: surowy klimat wymagał nieustannej zapobiegawczości, gromadzenia zapasów wszystkiego, jedno nieurodzajne lato oznaczało klęskę dla całej społeczności. Dowiadujemy się w detalach, jak wyglądało życie duchownego i jego rodziny w Nowej Anglii pod koniec siedemnastego wieku i jak wielką rolę odgrywało w nim zobowiązanie wspólnoty do dostarczania pastorowi drewna na opał (o tę kwestię potrafiły toczyć się prawdziwe wojny). Schiff szczegółowo pisze też o chorobie jako wydarzeniu towarzyskim, tłumacząc, dlaczego niedomagania córki pastora i jej kuzynki ściągały od początku tak wielką publiczność, chętną snucia domysłów i plotek. Tłumaczy też bardzo kompleksowo żywotność figury czarownicy (w chwili, kiedy panika ogarnia Salem, Stary Kontynent ma już za sobą epokę płonących stosów) i społeczne funkcje wiary w moc kobiet latających na kijach od szczotek.
„Czarownice. Salem, 1692” to fascynująca pod wieloma względami lektura: śledztwo obyczajowe, historyczne, kryminalne, w którym każda informacja opatrzona jest przypisem - a jednocześnie barwna, wciągająca narracja, gwarantująca jakże przyjemne wrażenie zanurzenia się w świecie przedstawionym. (Dla zainteresowanych: Mona Chollet, „Czarownice. Niezwyciężona siła kobiet”, przekład Sławomir Królak, poszerzająca pola czarowniczych poszukiwań intelektualnych).

 

8. Edouard Louis, „Koniec z Eddym”, przekład: Joanna Polachowska, Wydawnictwo Pauza

Po wydanej w ubiegłym roku „Historii przemocy" druga na polskim rynku wydawniczym książka Edouarda Louisa, jednego z najgłośniejszych obecnie autorów francuskojęzycznych. „Koniec z Eddym" to debiut autora nominowanego do Nagrody Goncourtów, autobiograficzna opowieść o traumie dorastania w ubogiej rodzinie, w małym miasteczku północnej Francji. Po opublikowaniu powieści autor spotkał się z zarzutami o koloryzowanie - czytelnikom, ale także krytykom literackim, trudno było uwierzyć w przedstawiony w książce obraz prowincji i jej mieszkańców, bezlitośnie rozprawiającej się z każdym przejawem odmienności.
Eddy Belleguelle (prawdziwe nazwisko autora) od wczesnego dzieciństwa różni się od ideału chłopca i mężczyzny, celebrowanego przez ojca, kolegów, sąsiadów. Jest delikatny, moduluje głos, gestykuluje. Nie przepada za grą w piłkę nożną, nie interesują go motocykle. W miarę dorastania jego poczucie odrębności staje się coraz bardziej dręczące - Eddy staje się kozłem ofiarnym, ofiarą szkolnych prześladowań. Stara się umawiać z dziewczynami, błyszczeć na boisku i przybierać pozy macho, ale nie udaje mu się nikogo oszukać - a najbardziej chciałby oszukać siebie. Rozumie także, że zawiódł tych, których kocha najbardziej - matkę i ojca, nie stając się synem, którego pragnęli.
„Koniec z Eddym" dedykowany jest Didierowi Eribonowi, którego poruszający esej „Powrót do Reims" ukazał się nakładem wydawnictwa Karakter. Warto czytać te książki w komplecie - razem tworzą poruszający obraz dojrzewania i akceptowania swojej odmienności, wiążący się jednak z bolesnym faktem wyrastania poza i ponad swoje środowisko. Pragnienie bycia sobą kontra pragnienie bycia kochanym i akceptowanym przez najbliższych, niewyobrażalne trudy emancypacji nie tylko mentalnej, ale także praktycznej, wiążącej się z koniecznością zerwania dotychczasowych więzi i życia całkowicie na własny rachunek. Obraz wykluczenia i związanego z nim wstydu, który kreśli Louis, jest wszechogarniający: w rodzinnej wiosce jest odrażającym dziwakiem, w świecie, który z kolei może akceptować jego homoseksualizm, naznaczony jest piętnem parweniusza, nieobytego wieśniaka o zepsutych zębach.
Krótka i absolutnie zapierająca dech w piersiach książka, poruszająca kwestie, od których nie wypada odwracać nam oczu.

 

7. David Attenborough, „Przygody młodego przyrodnika”, przekład: Adam Tuz, Wydawnictwo Prószyński i s-ka

Książka sytuująca się pomiędzy pamiętnikiem a reportażem. We wstępie Attenborough opowiada o początkach programów o naturze nadawanych przez telewizję w latach 50. Jeden z formatów przypominał „Z kamerą wśród zwierząt” - prowadzący przyrodnik na żywo (!) prezentował w studiu okazy zwierząt z londyńskiego ZOO. Drugi typ stanowiły nagrane w egzotycznych krajach filmy, pokazujące faunę i florę w naturalnych ujęciach. Attenborough, na skutek rozmaitych okoliczności przejmujący funkcję głównego prowadzącego program, postanowił połączyć te dwa nurty, a co za tym idzie, wyruszyć w podróż, nakręcić film, złapać zwierzęta i pokazać je telewidzom. Książka jest zapisem trzech podróży, sporządzonym przez autora na podstawie odnalezionych niedawno w archiwach BBC rolek z nagranymi w latach 50. dokumentalnymi ujęciami z Ameryki Południowej i Indochin.
Autor zaznacza na wstępie, że na jego opowieść trzeba spojrzeć z perspektywy czasu - dzisiaj nie łapie się już zwierząt w celu zamknięcia ich w ZOO, tak jak działo się to w jeszcze latach 50., trudno wyobrazić sobie wybieranie młodych niedźwiadków z gniazda i oswajanie ich w obozie łowców. Jednak mimo tych zastrzeżeń narracja Attenborough jest i tak bardzo stonowana i poprawna, szczególnie jeżeli chodzi o kontakty ekspedycji z mieszkańcami Azji i Ameryki Południowej. Wprawdzie są często opisywani jako źródło wielu komicznych anegdot/wydarzeń, ale w przedziwny sposób autorowi udaje się to zrobić z szacunkiem - nie generalizuje, nie filozofuje. To poszczególni ludzie bywają zabawni, leniwi, chciwi czy pomocni - nigdy nie jest to cechą „rasy” czy plemienia. Zresztą sam David i jego towarzysz często stają się źródłem kpin i żartów na skutek niezrozumienia lokalnych zwyczajów czy uwarunkowań (wspaniała scena, w której Attenborough prosi paragwajskich Indian o pomoc w poszukiwaniu włochatego „tatu”, nie zdając sobie sprawy z tego, że słowo to oznacza nie tylko pancernika, ale też prostytutkę).
Przyrodnik jest też świadomy rozmaitych konsekwencji pojawienia się mężczyzn z kamerą w małych wioskach - mieszkańcy są oczywiście zafascynowani techniką, chętnie odgrywają przed podróżnikami rytuały, z podziwem słuchają swoich zarejestrowanych na taśmie głosów, ale te działania nie zawsze są niewinne i neutralne, nawet jeżeli ich konsekwencje nie są poważne. Attenborough z niezwykłą empatią zauważa, że zabawiając weselników nagrywaniem ich śpiewów, psuje pannie młodej najważniejszą ceremonię jej życia - podczas gdy rozbawieni goście oblegają magnetofon, ona siedzi osamotniona w rogu izby w dniu, w którym byłaby w centrum wydarzeń. Attenborough symuluje więc awarię urządzenia, pozwalając ceremonii toczyć się własnym trybem, rezygnując z rejestrowania tradycyjnych pieśni.
Attenborough pisze o zwierzętach z ogromną czułością i humorem, nadaje im imiona, opisuje ich zachowanie w nieco antropomorfizujący sposób - bywają niezadowolone, niechętnie, prychają rozżalone czy obrażone. Widać, że to uczłowieczenie to raczej konwencja, zabawa z czytelnikiem niż wyraz wiary, że małe zwierzątka są jak dzieci, a duże można zrozumieć przez analogie do człowieczeństwa. Jest to podejście o wiele bardzie strawne i uczciwe. Attenborough zauważa też, że zawsze był przekonany, że wizyta w rzeźni zakończy jego miłość do mięsa - a jednak po kilku dniach na warzywnej diecie w Gran Chaco z radością i apetytem patrzy na zarzynanie krowy, a następnie spożywa opiekane na ogniu mięso. Odważna i szczera scena, którą z łatwością mógł autor pominąć, budując sobie ołtarzyk bezwarunkowego miłośnika wszelakiej zwierzyny.

 

6. Maggie O'Farrel, „Jestem, jestem, jestem”, przekład: Alina Siewior-Kuś, Wydawnictwo Sonia Draga

Autobiografia napisana za pomocą prozy artystycznej. Autorka opisuje swoje doświadczenia z pogranicza życia i śmierci. Nie chodzi oczywiście o metafizyczne podróże w kierunku światła i ciepłe, przyzywające głosy, tylko o sytuacje autentycznie zagrażające życiu: przebyte w dzieciństwie zapalenie mózgu zakończone rocznym paraliżem i trwałym uszkodzeniem móżdżku, napad rabunkowy w Ameryce Południowej, zakażenie amebą w Chinach, trzy (!) prawie-utonięcia, poronienie, poród z komplikacjami. W sumie doświadczeń jest siedemnaście - szesnaście z nich obejmuje samą O'Farrel, ostatni, najbardziej chyba dramatyczny rozdział, opowiada o średnim z jej trojga dzieci, córce, która urodziła się z deficytem odporności. Ciało dziewczynki pokryte jest egzemowymi zmianami, do tego dochodzą ekstremalne alergie wziewne i spożywcze: nawet przebywanie w pobliżu osoby, która jadła orzechy, jest dla niej śmiertelnym zagrożeniem.
Proza O'Farrel jest przede wszystkim poruszająca: od pierwszego opowiadania autorka trzyma czytelnika za gardło. Szesnastolatka, która opuszcza dom, żeby pracować w hotelu na turystycznym szlaku w górach, udaje się na samotny spacer. Spotyka mężczyznę, mija go, mężczyzna niespodziewanie przecina jej drogę kilka kilometrów dalej i zarzuca na szyję pasek lornetki, opowiadając o obserwowaniu ptaków. Dziewczyna jest przerażona, ale zdejmuje pasek z szyi, opowiada o pobliskiej stołówce, w której pracuje i o właścicielu, który pewnie już wyszedł jej szukać, bo goście czekają na kolację. Udaje jej się odejść, relacjonuje zdarzenie policjantom, którzy ignorują sytuację. Kilka dni później w tym samym miejscu znalezione zostają zwłoki innej dziewczyny, uduszonej paskiem od lornetki.
O'Farrel, pomimo pozornie prostej struktury (jedno przeżycie-jeden rozdział/opowiadanie), kunsztownie splata swoją opowieść z doświadczeń bardziej i mniej odległych. W pierwszej odsłonie ma szesnaście lat, w drugiej - niewiele więcej, kiedy pogrążona w marazmie posezonowego kurortu, podczas wieczoru spędzonego na snuciu się z grupą znajomych, skacze z przystani do ciemnego morza. Dopiero kiedy zaczyna tonąć, dowiadujemy się o problemach neurologicznych, na które cierpi od dzieciństwa, nie pozwalających jej orientować się w przestrzeni. Ciemna woda jest dla niej pułapką, 16-letnia narratorka nie wie, w którą stronę ma płynąć, żeby wydostać się na powierzchnię. Kwestia problemów neurologiczny powraca w rozdziale o porodzie - po rozpoczęciu akcji porodowej skurcze najpierw słabną, a potem zamierają - mimo tego (i opinii lekarza-neurologa) przywiązujący ogromną wagę do statystyk personel szpitala odmawia wykonania cesarskiego cięcia „na życzenie”, a kiedy wreszcie decyduje się na jego przeprowadzenie, dziecko jest zaklinowane w drogach rodnych.
Dramatyczne doświadczenia długotrwałego cierpienia przeplatają się u O’Farrel z wypadkami trwającymi kilka sekund: spadający przez chwilę samolot, którym leci do Hong Kongu, zbyt bliskie podejście do ciężarówki pędzącej drogą w celu uratowania spotkanego na spacerze psa (uszkodzony móżdżek nie pozwala narratorce precyzyjnie określać relacji przestrzennych). Każde z nich to jednocześnie próba uporania się z własną śmiertelnością, jak i afirmacja odzyskanego życia. Jestem, jestem, jestem - powtórzone w tytule zaklęcie stanowi niewypowiedziany ponownie rdzeń tej książki.

 

5. Ulrich A. Boschwitz, „Podróżny”, przekład: Elżbieta Ptaszyńska-Sadowska, Społeczny Instytut Wydawniczy Znak

„Podróżny” to książka z wyjątkową historią własną. Napisana w 1938 roku przez Ulricha Boschwitza, dwudziestotrzyletniego uciekiniera z nazistowskich Niemiec, została wydana w niezredagowanej wersji w Wielkiej Brytanii i Stanach Zjednoczonych. Niemiecka wersja nie ukazała się nigdy, chociaż lobbował za nią sam Heinrich Boll. Sam autor nie mógł już nic zdziałać – zginął w 1942 roku, kiedy niemiecka torpeda trafiła w statek MS Abrosso, płynący z Australii do Europy (Boschwitz, jak wielu Niemców znajdujących się w momencie wybuchu wojny w Anglii, został internowany na wyspie Mann, a następnie zesłany do Australii, bo czemu nie). Razem z nim poszła na dno poprawiona, przepisana wersja „Podróżnego”, o którym autor do ostatniej chwili pisał do matki, zalecając jej naniesienie korekt na przesłanej kopii. Kopia także się nie zachowała. Na zarchiwizowane teksty Boschwitza trafił w Nowym Jorku w roku 2015 Peter Graf. Zredagował istniejący manuskrypt i dzięki temu możemy przeczytać tę niezwykłą powieść.
Wydaje się absolutnie niesamowite, że Boschitz, młody przecież człowiek, w roku 1938 potrafił pisać z tak niezwykłą czujnością, że miał tak drobiazgowo przemyślany i opracowany obraz tego, co działo się w Niemczech po Kryształowej Nocy. Jego bohater, Otto Silbermann, jest starszym, zamożnym przedsiębiorcą, weteranem pierwszej wojny światowej. Owszem, jest też Żydem, ale nie definiuje go to w żaden sposób; do czasu. Po Kryształowej Nocy traci wszystko. Firma zostaje znacjonalizowana, mieszkanie splądrowane, aryjska żona dyskretnie wyjeżdża do rodziny na prowincji, syn w Paryżu nie może pomóc ojcu, którego paszport nie pozwala na wyjazd zagranicę. Nikt nie chce siedzieć z Silbermannem w kawiarni, wspólnik czuje, że to dobry moment, żeby przejąć wspólne aktywa, przecież Żyd nie będzie już dochodził swoich praw, zresztą: kto go wysłucha? Jedyne, co pozostaje Silbermannowi, to teczka z kilkudziesięcioma tysiącami marek w gotówce. Nie może ich zdeponować w banku, nie może z nimi uciec do innego kraju, do mieszkania w każdej chwili może przyjść policja. Silbermann wsiada więc do pociągu, a potem do kolejnego, a potem do jeszcze kolejnego. Krąży między niemieckimi miastami, zastanawiając się gorączkowo nad kolejnym krokiem, ale każdy krok jest pułapką. „Wyemigrowałem do Niemieckich Kolei Państwowych” – myśli z goryczą, poruszając się chaotycznie w labiryncie dworców, przesiadek, poczekalni. Spotyka podobnych sobie rozbitków, ludzi gotowych skorzystać skwapliwie z jego nieszczęścia, ale także dobrych Niemców, lekko zdumionych jego problemami. Czy może być tak źle w życiu Otta Silbermanna, skoro kraj przeżywa wspaniałe czasy?
Tytuł powieści ma wyjątkowo ironiczny wydźwięk. Podróż Silbermanna odbywa się w zamkniętym kręgu, jakby po zapętlonych torach dziecięcej kolejki. Nie ma ucieczki, nie ma stacji docelowej, a prześladowcy cały czas mają kontrolę nad nieszczęsnym pasażerem. Nie muszę chyba dodawać, że nie tak powinna wyglądać podróż jako klasyczny motyw narracyjny, z punktu A do B, poprzez trudy i niebezpieczeństwa do samoświadomości zdobytej wraz z doświadczeniem. Tutaj nikt niczego nie zdobędzie. Ktoś musiał złożyć donos na Otta S., ale w tym przypadku od razu wiemy kto i jak się to skończy. A mimo to od „Podróżnego” nie sposób się oderwać.

 

4. Sigrid Nunez, „Przyjaciel”, przekład: Dobromiła Jankowska, Wydawnictwo Pauza

Wiadomo, że był dość uznanym pisarzem i wykładowcą, kobieciarzem, miał trzy żony i źle znosił starzenie. Jednak jego samobójstwo jest zaskoczeniem dla wszystkich. Narratorka pogrąża się w żałobie, która byłaby naturalna w przypadku żony, ale ona przecież nie była żoną, tylko studentką, a potem wieloletnią, bliską przyjaciółką. Zmarły pozostawia po sobie kłopotliwy spadek: olbrzymiego psa, doga niemieckiego. Trzecia żona umawia się z narratorką i informuje ją, że niepisanym życzeniem jej męża było to, by Apollo zamieszkał po jego śmierci właśnie z nią. Narratorka nie ma warunków, by trzymać psa: jest wprawdzie pracująca głównie w domu pisarką i wykładowczynią, ale jej mieszkanie w nowojorskim bloku jest maleńkie, a umowa najmu wyraźnie zabrania trzymania w nim psów. A jednak, wiedziona irracjonalną tęsknotą, przygarnia psa i razem z nim przechodzi przez kolejne etapy żałoby.
Sigrid Nunez pisze w sposób prosty, ale jest to prostota wypracowana, podszyta olbrzymią praktyką i oczytaniem. Narratorka „Przyjaciela” próbuje radzić sobie ze smutkiem ogrywając go literaturą i intelektem – to jedyne znane jej sposoby, w dodatku jest osobą raczej samotną. Wprawdzie na marginesach opowieści pojawiają się byli partnerzy (nie ma natomiast praktycznie wzmianek o rodzinie), ale obecne kontakty ze światem zewnętrznym są epizodyczne, ograniczone do rozmów ze studentami i pracownikami uczelni.
W mozaice motywów, którymi narratorka zagłusza żałobę, pojawia się nagle pies. Apollo nie jest małym kundelkiem, którego obecność można zignorować. To olbrzymie zwierzę, zwracające na siebie uwagę na spacerach, wypełniające mieszkanie, pogrążone w depresji po śmierci właściciela. Narratorka nie jest tak naiwna, by antropomorfizować zwierzę na proste sposoby. Nie wie, jak traktować Apolla, jaki jest właściwie jego status – czy może przypisywać mu ludzkie uczucia i tłumaczyć nimi stan psa? Co to właściwie znaczy „ludzkie”? Jak psy rozumieją śmierć, nieobecność? Czy ich niezdolność pojmowania tych kategorii jest świadectwem wyjątkowej wierności czy wyjątkowej głupoty?
Pies staje się kimś bardzo ważnym w codzienności narratorki – oboje są rozbitkami, którzy stracili orientację po śmierci człowieka nadającego ich życiu sens. Nawet groźba utraty mieszkania nie skłania narratorki do pozbycia się niechcianego początkowo zwierzęcia. Jak refren powtarza się pytanie, igrające z przyzwyczajeniami czytelniczymi odbiorcy: „Czy z psem stanie się coś złego?”. Wiadomo, że zwierzęta w literaturze często używane są jako wyciskacze łez, a psy, szczególnie poruszające za sprawą legendarnej wierności, nadają się do tego wyjątkowo dobrze. Co ciekawe, literatura, w której kręgu obsesyjnie porusza się narratorka, i która nie przynosi ukojenia przerabiana w samotności, przynosi ulgę obojgu cierpiącym: narratorka odkrywa, że Apollo uwielbia głośne czytanie. Chociaż i tu sprawa nie jest prosta: czy Apollo relaksuje się, słuchając głosu nowej właścicielki, czy to ona mniej stresuje się czytając i dlatego pies podsuwa jej książki? Kto opiekuje się kim?
Piękna, mądra, poruszająca, erudycyjna… Sigrid Nunez z pewnością pisze dla wyrobionego czytelnika, ale nie tylko. Ostatecznie można po prostu powiedzieć, że jest to książka o miłości psa do człowieka i człowieka do psa, pomijając trudniejsze treści. Nikt nie powinien czuć się oszukany.

 

3. Julia Boyd, „Wakacje w Trzeciej Rzeszy. Narodziny faszyzmu oczami zwykłych ludzi”, przekład: Magdalena Moltzan-Małkowska, Wydawnictwo WAB

Zbiór listów i pamiętników, posegregowanych tematycznie i opatrzonych komentarzem, zawierających relacje z podróży po Niemczech na przestrzeni blisko 30 lat – od zakończenia pierwszej wojny światowej do upadku nazistowskiego reżimu w maju 1945. Obraz Niemiec rozpada się na dwie kategorie: naiwni w większości Amerykanie oraz Anglicy, zafascynowani kulturą Niemiec – a w obrębie tych grup osoby, które zdają sobie sprawę z zagrożenia i osoby do końca wierzące w to, że przywódcze zdolności Hitlera wyjdą Europie na dobre. Zapiski pochodzą od ludzi z przeróżnych klas i profesji. Czytamy, co o Niemczech sądzili Charles Lindbergh, Francis Bacon, David Lloyd George czy Samuel Beckett, ale na równi z nimi stoją pensjonarki prowadzące pamiętniki, grupa amerykańskich skautów, zapomniani już dziś dziennikarze i dziennikarki, protestanccy pacyfiści, obmyślający plan dożywiania dzieci.
Książka Julii Boyd, zawierająca pozornie mało „twardej” historii, pozwala ułożyć sobie w głowie niemieckie i europejskie dwudziestolecie jak mało który podręcznik. Z polskiej perspektywy trudno zrozumieć, dlaczego zachodnie mocarstwa tak spokojnie patrzyły na wzrost znaczenia nazistów i pozwoliły na wcielenie do Rzeszy Austrii i części Czechosłowacji. Julia Boyd pokazuje trzy odpowiedzialne za to mechanizmy: olbrzymie poczucie winy związane z postanowieniami Traktatu Wersalskiego, wpychającymi Niemców w nędzę i zrozumiałe rozgoryczenie, traumę po hekatombie pierwszej wojny światowej i starania utrzymania za wszelką cenę pokoju w Europie oraz głęboką fascynację kulturą niemiecką: muzyka, poezja, filozofia, malownicze średniowieczne miasta, wioski nad Renem, alpejskie szlaki. Niemcy to dla Anglików i Amerykanów kraj romantycznych inspiracji, wędrówek. Wyraźne naświetlenie przekonania, że Niemcy to w zasadzie kraj wysokiej kultury, który raz na jakiś czas popada w lekkie wojenne szaleństwo, pozwala lepiej zrozumieć sympatię, jaką darzą kraj Goethego i Rilkego Anglicy, którzy jeszcze w 1939 wysyłają swoje dzieci do Niemiec na wakacje czy dłuższe wyjazdy w celu „dokończenia edukacji” – mimo że doskonale wiedzą, co dzieje się w kraju pod rządami Hitlera. Po Kryształowej Nocy nikt nie może się już łudzić, że niemiecki narodowy socjalizm jest nadzieją na powstrzymanie bolszewików, a prześladowania Żydów są uzasadnione. A jednak młodzi Anglicy dalej spędzają w Niemczech sporo czasu – nierzadko, jak rozbrajająco tłumaczą rodzice w listach, jest to podyktowane korzystnym kursem walut.
Wielu podróżników zachwyca się Niemcami w wydaniu nazistowskim: poruszają ich niekończące się parady, maszerujące ze śpiewem dzieci, nocne marsze z pochodniami, rozdęte do niesamowitych rozmiarów quasi-religijne festiwale plonów, festiwal wagnerowski w Bayreuth czy słynne wystawienie Pasji w Obermmergau, datujące się od 1633 roku. Jeden z podróżników notuje, że u szalonej popularności nazizmu leży jakaś erotyczna fascynacja: schludne mundury, wysokie skórzane buty, ostrzyżone włosy, dziewczęta z warkoczami, zero makijażu, opalenizna, czas spędzany na świeżym powietrzu. Podróżujący po Niemczech z przyjemnością zauważają, że na ulicach pełno jest młodych matek z wózkami. Jedna z dziewczynek z amerykańskiej rodziny ucząca się w niemieckiej szkole pisze w wypracowaniu o rodzinie, że jej babcia używa szminki i perfum. Nauczycielka jest zszokowana i sugeruje dziewczynce, że to niemożliwe, jej babcia jest przecież z pewnością kobietą porządną.
„Wakacje w Trzeciej Rzeszy. Narodziny faszyzmu oczami zwykłych ludzi” to mądra, ciekawa, wciągająca i układająca fakty w odpowiednich przegródkach mózgowych książka.

 

2. Max Porter, „Lanny”, przekład: Jerzy Łoziński, Wydawnictwo Zysk i s-ka

„Lanny” to powieść grozy (psychologicznej) w trzech aktach. W pierwszym pojawiają się bohaterowie: Jolie Lloyd, aktorka pisząca obecnie mroczny i brutalny kryminał w ramach literackiego debiutu, jej mąż Robert, bankier inwestycyjny, i kilkuletni syn Lanny, określany jako specyficzny, dziwaczny, uroczy i wyjątkowy. Rodzina przeprowadza się z Londynu do sielskiej wioski na prowincji, żeby zwolnić tempo i żyć spokojnie. Jednak integracja z miejscowymi nie idzie po ich myśli. Lloydowie cały czas pozostają na uboczu. Jolie nawiązuje kontakt z drugim wioskowym outsiderem, starym artystą Petem, który niegdyś był znakomitością w kręgach artystycznych (nadal powstają o nim książki i magisterki), a obecnie siedzi spokojnie na uboczu, tworząc rozmaite obrazy i instalacje. Pete zaczyna udzielać Lanny’emu lekcji rysunku, chłopiec i starszy pan zaprzyjaźniają się.
Jest jeszcze piąty bohater: Praszczur Łuskiewnik, trochę duch, trochę upiór, od wieków żyjący w otaczających wioskę lasach, potrafiący przybrać każdą postać, powiązany z plonami, gniciem, rozpadem. Pewnego popołudnia Lanny nie wraca do domu.
Autor sprawnie gra znanymi scenariuszami, które jednak ciągle przerażają: dziwne dziecko oraz jego zaginięcie. Kiedy Lanny w pierwszej części w kilka minut znajduje drogę do serca labiryntu w centrum rodzinnych rozrywek, kiedy wyczuwa obecność zmarłych przed wiekami ludzi, budzi się w nocy z płaczem, chodzi po wiosce, nucąc dziwne piosenki, mamy w głowie gotowy scenariusz horroru. Zaraz zaczną ginąć zwierzęta i ludzie, nieprawdaż? Widzieliśmy „Lśnienie”, „Omen”, „Szósty zmysł”. Tymczasem nic takiego się nie dzieje. Chłopiec sam staje się potencjalną ofiarą przemocy, a miasteczko rozpoczyna polowanie na czarownice. Czy Pete to pedofil? Czy matka chłopca nie jest podejrzana? I w dodatku jej powieść, obfitująca w drastyczne sceny! A może to był jednak ktoś z zewnątrz, może dziecko porwała szajka zboczeńców z Emiratów Arabskich? A może mały dziwak sam się zabił? W końcu to było, pardon – jest, niezupełnie normalne stworzenie. Jednak, ku rozczarowaniu mieszkańców, nic się w sprawie nie rusza. Chłopca nie ma, pewnie nie żyje, ale nie ma też ciała (w relacjach poszukujących bardzo często pojawia się obawa pomieszana z perwersyjną nadzieją „zaraz zobaczę martwe dziecko”). Trzeba wracać do codziennych spraw.
Prowadząc akcję w ten sposób, autor bawi się także oczekiwaniami czytelników. Chcemy opętanego dziecka, chcemy odrażającej zbrodni, w końcu Praszczur Łuskiewnik powinien być jej gwarantem. Co jest w nas takiego, że życzylibyśmy sobie dla Lanny’ego jak najbardziej ponurego finału?

 

1. Eduardo Galeano, „Dzieci czasu”, przekład: Katarzyna Okrasko, Wydawnictwo WAB

Dwanaście miesięcy, w każdym określona liczba dni. Do każdego dnia przypisane jest wydarzenie: nie takie, które znajdziemy w internetowych zbiorach ciekawostek czy kalendarzach ściennych z przepisami na odwrocie cienkich kartek. Żaden z opisów nie przekracza kilku akapitów, najkrótsze składają się ze zdania, maksymalnie dwóch. Bohaterami urugwajskiego autora są często ludzie wykluczeni, zapomniani, ofiary reżimów i kolonializmu. Perspektywa skupiona jest na krajach Ameryki Południowej i Centralnej, najpierw „odkrytych” przez Kolumba i konkwistadorów, potem narażonych na nieustanne „pokojowe” interwencje Stanów Zjednoczonych, trwale destabilizujące region. Bardzo dużo miejsca poświęca autor szeroko rozumianej ekologii, działaniom światowych koncernów zatruwających środowisko w ubogich krajach, które nie mają narzędzi, żeby bronić się przed tym nowym wyzyskiem. Czarnymi charakterami są także Bank Światowy i Międzynarodowy Fundusz Walutowy.
Opowieści nie koncentrują się jednak na historii politycznej – siłą Galeano jest olbrzymia różnorodność, zarówno w doborze tematów, jak i w sposobach ich prezentowania. Czasami jest to poetycka notatka biograficzna (sporo z nich dotyczy muzyków południowoamerykańskich wywodzących się z biedoty), czasami biografia obliczona na zaskoczenie, w której nazwisko pojawia się dopiero w ostatnim zdaniu. Czasami Galeano szuka analogii: od zniszczenia biblioteki w Aleksandrii poprzez unicestwienie biblioteki w Bagdadzie podczas amerykańskiej inwazji na Irak po historię o perskim wezyrze, który zawsze podróżował z książkami, uporządkowanymi alfabetycznie w karawanie wielbłądów. „Dzieci czasu” to znakomita książka wielorazowego użytku, napisana przez wrażliwego społecznie erudytę. Można ją wchłonąć na raz, a potem powracać do wybranych fragmentów, można z niej uczynić swoiste godzinki, materiał do rozważań na każdy dzień roku. Dla polskiego czytelnika (i pewnie nie tylko) jest to też kopalnia wiedzy związanej z mało znanymi postaciami historii i kultury Ameryki Południowej.