Czy pamiętacie „Grę w klasy” Cortazara i scenę, w której bohaterom jest tak niesamowicie gorąco, że zaczynają wyobrażać sobie lodowe pustkowia dla ochłody? Opowiadałam o niej ostatnio mojej dziewięcioletniej córce. „Bez sensu” - stwierdziła twardo, a ja poczułam, że posiada jakąś mądrość, której ja nigdy już nie będę miała. Idąc ich śladem, upieczona i uparowna, czytam z pasją o Arktyce i muszę powiedzieć, że „Na zawsze w lodzie” Owena Beattie i Johna Geigera (w przekładzie Aleksandra Gomola) to jedna z najlepszych podróżniczych książek non-fiction, jakie miałam w rękach, do postawienia obok „Zaginionego miasta Z” Davida Granna czy „Zaginionego miasta boga małp” Douglasa Prestona.

Na zawsze w lodzie

Wyprawa przez Ocean Arktyczny

Jak widać, warunkiem zaistnienia wciągającej narracji w tym typie literatury jest zaginięcie. I tak jest też w tym przypadku. Sir John Franklin w 1845 roku wyruszył odkryć North-West Passage, czyli morską drogę z Europy do Azji poprzez Ocean Arktyczny. Wraz z nim na okrętach Terror i Erebus wypłynęło 129 osób (statki były wcześniej używane w wojnie amerykańskiej, stąd zapewne ich ponure nazwy mające przerazić niepokorne kolonie). Znalezienie tej trasy miało stanowić kolejny dowód na to, że dla Imperium Brytyjskiego nie ma rzeczy niemożliwych i okryć Franklina wieczną chwałą. Ale wyprawa nie powróciła i przez 138 lat nie było tak naprawdę wiadomo, co stało się z niedoszłymi bohaterami.

W ciągu 10 lat od zaginięcia ekspedycji na jej poszukiwanie wyruszyło blisko czterdzieści ekip. Skutkiem ubocznym tych działań było zapełnienie białych plam na mapie Arktyki. Znaleziono trochę porzuconego przez ludzi Franklina ekwipunku, jednak dopiero w 1853 roku John Rae spotkał Innuitów, którzy opowiedzieli mu o wycieńczonych marynarzach i zamarzniętych, okaleczonych ciałach, które znaleźli potem w lodzie. Uczestników wyprawy Franklina uznano oficjalnie za zmarłych, jednak ich śmierć budziła duży niepokój - nie tylko dlatego, że ewidentnie zginęli w męczarniach, próbując do ostatniej chwili ciągnąć wyładowane absurdalnym ekwipunkiem sanie i wierząc najwyraźniej w możliwość dotarcia do celu, ale z powodu trudnych do podważenia dowodów na kanibalizm.

Wiktoriańskie społeczeństwo było silnie przekonane o swojej moralnej wyższości nad resztą świata, a wyprawy miały nie tylko odkrywać nowe trasy, ale także nieść kaganek brytyjskich wartości i cywilizacji. Tymczasem Franklin poniósł spektakularną porażkę, a jego ludzie zaczęli pożerać się nawzajem. Tak nie postępują gentlemani. Śmierć w bezlitosnym pejzażu Arktyki można było jakoś zrozumieć, ale ludożerstwo już nie bardzo.

Marsz ku zagładzie

Zahaczyłam tu zaledwie o pierwszy ze wstępów do książki napisany przez Wade’a Davisa. Drugi jest jeszcze lepszy, bo autorką jest Margaret Atwood. Zaginięcie wyprawy Franklina stanowi zaledwie punkt wyjścia „Na zawsze w lodzie”. Bo że nie wrócił nikt łatwo było stwierdzić empirycznie. Natomiast odpowiedzieć na pytanie dlaczego nie udało się znaleźć trasy do Azji, a co więcej, dlaczego nikt nie uznał za stosowne przerwać przerażającego marszu ku zagładzie i dlaczego niektórzy marynarze uznali za stosowne pożreć innych, a potem dalej wędrować z ważącym dziesiątki kilogramów bagażem wypchanym srebrnymi serwisami do herbaty i popularnymi powieściami (tak!) - to nastręczało o wiele większych trudności. Ale nowoczesna nauka i przeprowadzona w 1984 roku ekshumacja trzech zamarzniętych ciał pozwoliły wyjaśnić tę tajemnicę.

Nie przeczytacie tego lata lepszego kryminału.

Więcej recenzji znajdziecie na Empik Pasje w dziale Czytam.