William jest niejako dzieckiem swojej ery: w czasie kiedy listy przebojów podbijają szlagiery Beach Boysów, mieszka z rodzicami w Kalifornii, a potem jest jeszcze lepiej, ponieważ rodzina przeprowadza się na Hawaje, gdzie ojciec, producent telewizyjny, pracuje przy produkcji serialu osadzonego w egzotycznych klimatach. To ostatecznie przypieczętowuje miłość Williama do surfingu. Poza nim nikt z rodziny nie łapie bakcyla: ojciec i brat okazjonalnie wskakują na deskę, ale jest to dla nich rekreacja, sposób na zabawę na plaży. Dla Williama czekanie na kolejną falę szybko staje się głównym celem życia. Reportaż podzielony jest na rozdziały, każdy z nich to inna lokalizacja: Kalifornia, Hawaje, Indonezja, RPA, Madera – ponieważ przez długie lata tak właśnie wygląda życie Finnegana, podróżującego po świecie w poszukiwaniu idealnych miejsc do walki z falami i z samym sobą.

Surfing to kultura

Surfing nie jest popularną w Polsce dziedziną sportu, musiałam sporo googlować, żeby w ogóle zrozumieć niektóre opisy , obejrzeć zmieniające się typy desek, lokalizacje, o których pisze Finnegan czy typy fal. Nie jest to oczywiście wiedza niezbędna przy lekturze, ale pomaga, ponieważ nie mamy w Polsce w ogóle wizualnego inwentarza związanego z surfowaniem, może oprócz kilku najbardziej kliszowatych wyobrażeń człowieka ślizgającego się po grzbiecie turkusowej fali. W Stanach surfing to kultura, związane z nią zawody sportowe, czasopisma, programy telewizyjne (obecnie oczywiście vlogi i podcasty) oraz ikoniczni surferzy, poruszający się po falach w określonym stylu, w zależności od mody, umiejętności, sprzętu.

Dlatego postanowiłam skupić się na narracji obyczajowej i sprawdzić, co zostanie dla polskiego czytelnika/czytelniczki po odsianiu fachowych opisów podpływania pod falę i szlifowania desek.

Finnegan w niezwykle refleksyjny sposób opisuje pierwszy pobyt swojej rodziny na Hawajach we wczesnych latach sześćdziesiątych. Rodzice są tradycyjną, mieszczańską rodziną: wczesne małżeństwo, czworo dzieci, dom na przedmieściach, kościół w niedzielę, pracujący ojciec – ale jednocześnie związki ojca z telewizją, a więc show-bussinesem, sprawiają, że prowadzą nieco szalone, nomadyczne życie. Ich hawajski dom w niczym nie przypomina statecznej siedziby sporej rodziny. Jest wilgotny, ciemny, po ścianach biegają gekony, a dzieci dostają mnóstwo swobody. Finnegan pisze, że on i jego rodzeństwo są wychowywani według nowych zasad. Matka jest gorącą zwolenniczką metod doktora Spocka, który mówi dużo o szacunku dla dziecka, o jego potrzebach, zdecydowanie potępia też fizyczne kary. Bill jako najstarszy pamięta jeszcze bicie, ale jego bracia i siostra nie są już fizycznie karceni. Ojciec, wychowujący się w patologicznej rodzinie i trafiający ostatecznie do kochającej rodziny zastępczej, nie ma zapału do wywierania presji na własnych dzieciach, nie chce być w ich życiu przerażającą figurą, władającą niezakwestionowanym autorytetem. Skupia się na pracy – Finnegan określa go mianem „pracoholicznego dziecka Wielkiego Kryzysu”. Niedługo kulturowy pejzaż Stanów zmieni się jeszcze bardziej: dorośnie pokolenie Lata Miłości, odmawiające udziału w wojnie w Wietnamie, do głosu dojdą ruchy emancypacyjne i feministyczne, w powszechnym obiegu pojawią się narkotyki, a ideał rodziny z przedmieścia zostanie w całości zakwestionowany i odrzucony.

Dni barbarzyńców

W opozycji do konsumpcjonizmu

Finnegan zauważa jednak, że jego dzieciństwo było naznaczone przemocą. Jej nośnikiem nie byli rodzice, ale koledzy, środowisko rówieśnicze, rządzące się kodeksem surowych reguł. Bycie chłopcem oznaczało boksowanie, wdawanie się w bójki, rytualne walki o prestiż i pozycję odbywające się w szkole, poddawanie się woli panującego aktualnie króla prześladowców (Finnegan wspomina swojego kolegę od surfingu, który jest silny i waleczny, wygrywa więc walki i po prostu musi zająć tę pozycję, chociaż nie ma wielkiej ochoty na poniżanie słabszych i młodszych uczniów). Rodzice nie reagowali na to zbyt aktywnie: zmienili swoje podejście do dzieci, ale przecież chłopcy to chłopcy, zawsze będą agresywni, zaczepni.

Finnegan zauważa, że dla wielu wrażliwszych dzieci dzieciństwo było koszmarnym doświadczeniem. Dotyczy to zarówno Stanów Zjednoczonych, jak i Hawajów, gdzie dodatkowym problemem jest status „haole”, białego, który ma małe szanse w starciu z lokalnymi klanami braci, kuzynów i kolegów. Na Hawajach nie przepada się za białymi, i nic dziwnego. Na skutek chorób przywleczonych przez kolonizatorów populacja natywnych mieszkańców wyspy w kilkadziesiąt lat spada z 800 000 do zaledwie 40 000, dzieła zniszczenia dopełniają misjonarze, rugujący z zapałem tradycyjny styl życia, obrzędy i wierzenia. Pod koniec XIX wieku hawajski surfing przestaje praktycznie istnieć, także za sprawą przeobrażenia ekonomicznego wyspy. Gospodarka oparta na pieniądzu zmienia sposób spędzania wolnego czasu, podkręca pragnienia, kreuje potrzeby. A surfing, postrzegany jako sport, ale będący w zasadzie stylem życia, stoi w sprzeczności z konsumpcyjnymi wartościami.

Owszem, ma swoje mody, pojawiają się nowe typy desek, niektóre politury są bardziej prestiżowe niż inne, modele lekkie wypierają te cięższe, pojawiają się dodatkowe płozy, podpórki pod stopy etc. – ale dobry sufrer to przede wszystkim człowiek blisko związany z naturą, z oceanem, rozpoznający każdy typ pogody, fali, zmiany w prądach morskich, ukształtowanie dna, umiejscowienie raf i przybrzeżnych skał. Surfing to styl życia graniczący z chorobliwą monomanią, pisze Finnegan, oparty na samotności, doskonaleniu stylu, poszukiwaniu idealnego miejsca, idealnej fali, po której można się prześlizgnąć. Ekstaza trwa chwilę, potem trzeba szukać nowej fali, nowych emocji. Wprawdzie surferów łączą więzy przyjaźni czy koleżeństwa, ale kiedy wypływają na ocean, każdy jest sam ze swoimi marzeniami i wyzwaniami.

Bardzo brakuje mi za to u Finnegana głębszej refleksji na temat tego, czym surfing jest dzisiaj (w Stanach, na świecie) – autor ogranicza się do kilku zaledwie uwag o zaletach internetowych serwisów oferujących dokładne prognozy pogody i ruchów oceanu – oraz o kobietach. Czy są w ogóle kobiety surferki? Nie ma? Jeżeli nie ma, to dlaczego? (osobiście podejrzewam, że są). Jedyną kobietą z deską jest córka autora, ale ona jest jeszcze dzieckiem i po prostu towarzyszy tacie. Uważam też, że autor sam lub z pomocą surowej redakcji spokojnie skrócić książkę o dwieście stron. Ale mimo tych zastrzeżeń - warto.

Przekład: Agata Ostrowska

Więcej recenzji znajdziesz na Empik Pasje w dziale Czytam.