Czego właściwie szukamy w komiksach? Po co nam te obrazki okraszone tekstem lub tekst przerywany obrazkami, w zależności od preferencji autora czy autorki? Kiedy podsuwam mamie kolejną powieść graficzną, która namieszała mi w obszarach mózgu odpowiedzialnych i za wzruszenia, i za doznania estetyczne, mama mówi zazwyczaj: „Phi, przecież można by to napisać, po co te obrazki, jaki jest SENS?”. „Synergia!” – odpowiadam ozięble.
Na tym polega sztuka komiksu, żeby obraz nie miał sensu bez tekstu, tekst bez obrazu, żeby między kadrami działo się Wielkie Myślenie Czytelnika. Ale bardzo ważny jest też dla mnie styl. Nie lubię komiksów rysowanych realistycznie. Oczywiście, są wyjątki – nie chciałabym świata bez jesiennych pejzaży z „Łuczników” Rosińskiego i van Hamme’a, przemawiają do mnie klasyczne sylwetki „Strażników” Moore’a i Gibbonsa. Jednak generalnie wiem, jak wygląda świat i nie potrzebuję, żeby rysownik poświęcał mu przesadnie dużo uwagi.
Cenię za to syntetyczność, umiejętność skrócenia wizualnej gadatliwości. W Polsce mistrzem takiego podejścia jest Jacek Świdziński, autor publikujący zarówno pełnometrażowe albumy, jak i znakomite szorty na łamach „Przekroju” czy w antologiach (ostatnio „W głowie tłumaczy”). Z twórców zagranicznych wybrałabym Kanadyjczyka Guy’a Delisle’a, którego nowy cykl ukazuje się właśnie nakładem Kultury Gniewu – „Vademecum złego ojca” to już pięć tomów, my dostajemy do rąk pierwszy.
Guy Delisle to twórca niezwykle oszczędny w środkach – minimalne tła, paleta kolorów ograniczona do szarości i zgaszonych błękitów, czasami kolor nie jest mu w ogóle potrzebny. Centralną postacią większości komiksów jest on sam – naszkicowany kilkoma kreskami, drobny, spocony facet, zakłopotany rzeczywistością.

„Vademecum złego ojca”


Gatunek, który uprawia Delisle balansuje na pograniczu autobiografii i dziennika podróży. Bohaterem „Shenzen”, „Pjongjan”, „Kronik birmańskich”, wreszcie „Jerozolimy” jest kanadyjski rysownik-animator, który podróżuje po świecie w związku z kontraktami – najpierw własnymi, obejmującymi zazwyczaj nadzór nad outsourcowanymi animacjami, potem żony, która pracuje dla Lekarzy Bez Granic. Od samotnika zamkniętego w hotelu po ojca dwójki dzieci, które wymagają nieustannych interakcji ze światem i wymuszają inne poruszanie się po nieznanych miastach, Guy Delisle drobiazgowo rejestruje impresje z podróży w nieznane.
Należy przy tym zauważyć, że to nie są łatwe doświadczenia w lekko zmienionych geograficznie, ale  jednak znajomych okolicznościach (jak chociażby podróże Craiga Thompsona, innego komiksiarza, opisane w „Dzienniku podróżnym”). Delisle trafia do miejsc znajdujących się w stanie kryzysu, nękanych militarnymi konfliktami, z zagrożoną demokracją i łamanymi prawami człowieka. Przebywa tam na specjalnych zasadach – jako wysłannik bogatego Zachodu, bezpieczny obserwator, ukryty w murach strzeżonych hoteli, ekskluzywnych osiedli dla ekspatów, którzy w sytuacji zaostrzenia kryzysu odlecą czarterowymi samolotami i nic absolutnie nie stracą (no dobra, jest też komiks Delisle’a „Zakładnik”, przedstawiający historię porwanego na Kaukazie Christophe’a André, ale umówmy się, że to jednak rzadsza odmiana losu pracownika zachodniej organizacji humanitarnej). Obraz żydowskiego osadnika, stojącego na dachu domu Palestyńczyka, mówiącego „Teraz to jest moje”, zostaje we mnie na długo. Ale koniec końców to tylko obrazek, nic z nim nie muszę robić.

Delisle’owi zarzuca się często, że ze zbytnią łatwością przyjmuje postawę naiwnego obserwatora, wykorzystującego uprzywilejowaną pozycję, ale to mnie w jego komiksach ujmuje. Delisle, lub raczej jego zbudowane z kresek alter-ego nie udają, że są lepsi, mądrzejsi czy ostrożniejsi w formułowaniu ocen, dostrzegający całe zło świata. Podróżujący po świecie z rodziną rysownik jest zwykły. Ciekawski, czasem głupi, czasem powierzchowny czy wręcz świadomie omijający trudniejsze tematy.

I takie są też opowieści z krainy rodzicielstwa, prezentowane w tomie, o którym miałam dziś pisać, a jakoś polazłam w inne regiony. Delisle w „Vademecum złego ojca” jest zaangażowanym ojcem, opiekującym się dwójką młodego potomstwa. Ale ta opieka wychodzi mu różnie: a to trzy noce z rzędu zapomni się wcielić w myszkę-zębuszkę, niemalże doprowadzając syna do utraty dziecinnej wiary w cuda, a to trochę zapędzi się w udzielaniu kilkuletniej córce porad rysowniczych („Musisz też nauczyć się kadrować. Tak tylko mówię, bo troszeczkę się tu nie przyłożyłaś. Ten bok przechyla się na prawą stronę. To się od razu rzuca w oczy, mówię ci!”). Albo postanowi wykonać figiel życia przy użyciu piły łańcuchowej i czerwonego smaru. Albo zje w sekrecie ulubione płatki ze zdrowych zbóż, zapychając córkę pysznymi granulkami z cukru i syropu glukozowego, które przecież tak bardzo jej smakują. Wszystko to podane jest czarno na białym, dokumentalnie.
A jednocześnie każdy rodzic zobaczy między kadrami mrugające oko kanadyjskiego rysownika. Wszyscy tak robimy. Kochamy swoje dzieci, ale kochamy też siebie, a te cholerne owoce naszych lędźwi zajmują tak dużo czasu i uwagi, że trzeba nieustannie walczyć, usadzać w okopach miłość rodzicielską i własną, ewentualnie odebrać im tylko ostrą amunicję.
„Vademecum złego ojca” to lektura obowiązkowa, urocza i rozbrajająca, dla rodziców i dla dzieci. Moja siedmioletnia córka nieustannie domaga się sceny, w której ojciec wbija sobie w dłoń klucz do nakrętek i krzyczy „W dupę!”. A ja jestem pozytywnie zbudowana – przy postępkach Delisla moje rodzicielskie wykręty wydają się całkiem niewinne.

Przekład: Ada Wapniarska