W czwartej dekadzie XIX wieku kolonizatorom Ameryki Północnej powodzi się tak dobrze, że aż źle. Ludzi przybywa, udaje się wreszcie trwale zasiedlić zdobyte ziemie (problem z utrzymaniem stabilnej populacji nękał europejskich Amerykanów od czasów Mayflower – można o tym poczytać w znakomitej książce Nancy Isenberg „White Trash”, która niestety nie ukazała się po polsku). Co dalej? Może by się tak rozprzestrzenić i zdobyć więcej miejsca do życia, do bogacenia się i kultywowania wolności osobistej? Brzmi nieźle. To dokąd wyruszamy? Do Kalifornii i Oregonu. Ciepło, miło, nad oceanem, w dodatku nikt tam nie mieszka i można się całkiem nieźle urządzić. Wprawdzie na drodze znajdują się problematyczne góry i pustynie, ale mamy przecież przewodnik opracowany przez Lansforda W. Hastingsa, który twierdzi, że owszem, trzeba się sprężać, żeby zdążyć przed zimą, ale poza tym nie przewiduje większych trudności. Później Hastings zostanie nazwany „baronem Munchausenem podróżników”, ale na razie nie ma powodów by podejrzewać go o koloryzowanie.

 

 

Kto przetrwa mroźną zimę i jakim kosztem?


W maju 1846 roku kilkanaście rodzin z Independence w Missouri pakuje na pięćset zaprzężonych w woły wozów dzieci i dobytek, po czym wyrusza w drogę. Sześć miesięcy podróży dzieli ich od słonecznej Kalifornii. Przewodzi George Donner, stojący na czele liczącego trzydzieści dwie osoby klanu, posiadającego sporo zapasów spożywczych i twardej waluty. Grupa pionierów decyduje, że warto wypróbować polecany przez Hastingsa skrót przez góry. Niestety, pionierami są głównie z nazwy – w gruncie rzeczy to zwykli ludzie z małego miasteczka, którzy nie mają pojęcia o podróżowaniu, szczególnie po wymagających większych umiejętności terenach górzystych i pustynnych, o polowaniu, o nawiązywaniu kontaktów z plemionami Indian, spotykanymi po drodze. Skrót nie tylko nie oszczędza im czasu, ale wydłuża drogę o miesiąc – wąskie, kamieniste ścieżki nie służą ciężkim wozom. A na tej trasie każdy tydzień jest na wagę… chciałoby się powiedzieć „złota”, ale złota nikt nie zje, kiedy spadnie śnieg i uniemożliwi pokonanie przełęczy. Każdy tydzień jest na wagę mąki, suszonego mięsa, siana dla głodnych zwierząt. Na skutek kolejnych, fatalnych w skutkach błędów, wyprawa Donnera utyka w zaspach już na początku listopada. Ekspedycja ratunkowa z Kalifornii dociera prawie cztery miesiące później. Kto przetrwa mroźną zimę i jakim kosztem? Z kogo zostaną tylko dokładnie ogryzione (i to nie przez zwierzęta) gnaty i kostki?

Piszę i piszę, można by pomyśleć, że opowiedziałam już cały „Głód”, ale nic bardziej mylnego, nawet nie zaczęłam. Naszkicowałam tylko faktograficzne tło, na którym amerykańska pisarka Alma Katsu buduje swoją powieść. „Głód” nie jest książką historyczną, chociaż bazuje na autentycznych wydarzeniach. Historia wyprawy Donnera, nazywana przez badaczy jednym z najdziwaczniejszych epizodów w dziejach amerykańskich pionierów, służy Katsu do opowiadania o ludzkich namiętnościach (tak, naprawdę napisałam to okropne zdanie-wytrych). Autorka upraszcza nieco strukturę wyprawy, niektóre postaci eliminuje, innych bohaterów lepi z kilku prawdziwych odpowiedników i dorzuca do tego szczyptę metafizycznej grozy. Kiedy spłynie mrok wieczorny, ludzi ogarnia przerażenie – coś wyje w ciemnościach, coś węszy dookoła obozu, w lasach brakuje zwierzyny, a przecież wcześniej pełne były królików i innego pożywienia. Indianie, z którymi próbuje porozumiewać się dziennikarz Edwin Bryant, zainteresowany miejscowymi zwyczajami i wierzeniami, szepczą o demonach, rozszarpujących ludzkie ciała. Czy właśnie to zabiło chłopca, który oddalił się od kręgu ognisk? Czy demon pożarł jego wnętrzności? A może bestia znajduje się wśród podróżnych? W końcu to nie tylko sprawdzeni sąsiedzi z Independence, ale też zbieranina obcych, imigrantów i awanturników. Kto wie, czy dla nich podróż do Kalifornii nie jest ucieczką przez konsekwencjami własnych podłych postępków.

 

Książka jak scenariusz dla Netfliksa

Nie będę oszukiwać ani was, ani siebie – „Głód” to nie jest „arcydzieło literatury” ani „najważniejsza powieść dekady” (nie wiem, na jakie blurby zdecydowało się wydawnictwo, czytałam ebooka). To czytadło, ale bardzo dobrze skonstruowane, wciągające i stanowiące znakomitą bazę wypadową do dalszych poszukiwań. Szanuję Katsu za uzyskanie klaustrofobicznej atmosfery, bo w tym przypadku to nie jest łatwa sztuczka. Pionierzy podróżują przez większość czasu po otwartym terenie, ale znajdują się w pułapce – tym straszniejszej, że nie widać jej końca, nie można dotknąć ścian, potrząsnąć kratami, podjąć próby oswojenia wrogiej, ale pojmowalnej przestrzeni. Pusty, zakurzony step ciągnie się kilometrami, nie ma wody dla bydła, nie ma trawy. Im dalej posuwa się karawana wozów, tym bliżej jest celu – ale jednocześnie oddala się od ludzkich siedzib, znanego świata, szansy na pomoc. Podróżnikami od początku miotają silne uczucia (trudno zupełnie na zimno spakować dobytek na wóz, pożegnać sąsiadów i wyruszyć w nieznane), które z biegiem czasu podkręca atmosfera niepewności, zagrożenia i widmo wyczerpania się zapasów żywności. Jak powinni zachować się członkowie wyprawy? Solidarnie podzielić zapasy, czy skupić się na darwinowskim przetrwaniu najsilniejszych?

Katsu, tworząc bohaterów posługuje się zabiegiem, do którego nie jestem do końca przekonana, a mianowicie bardzo uwspółcześnia ich psychikę i motywację. Niestety, nie pamiętam kto to powiedział: robimy wielki błąd, uważając, że ludzie w przeszłości byli tacy jak my, tylko nosili dziwniejsze ubrania (googlowanie tego stwierdzenia w różnych konfiguracjach i językach nie dało rezultatów, jeżeli ktoś z czytających zna autora, proszę o informację). Studiując w Wikipedii sążnisty wpis o wyprawie Donnera znalazłam ciekawe tropy, których w powieści nie ma, a które mogłyby powiedzieć nam nieco więcej o mentalności pionierów (nie chcę spoilować, więc musicie uwierzyć mi na słowo). Wybór autorki odbiera „Głodowi” nieco autentyczności, ale niewątpliwie działa pod względem narracyjnym – powoli poznajemy tajemnice kolejnych bohaterów za sprawą umiejętnie odsłanianych skrawków przeszłości. Ta książka to w zasadzie gotowy scenariusz dla netfliksowego serialu, scena po scenie, rozdział po rozdziale, w zasadzie mogę sobie wyobrazić, że już go obejrzałam.

Książkę polecam na długie wieczory w okolicach przesilenia zimowego. Możecie czytać „Głód” pod ciepłym kocem i cieszyć się, że wasz kolejny posiłek nie będzie się składał ze zgniłej skóry woła, który padł z głodu. A przynajmniej taką mam nadzieję.