Z pozycji słuchacza trudno sobie wyobrazić jakim ciężarem może być dla artysty uwielbienie fanów i ich niczym nie zachwiana wiara w to, że idol jest wyjątkowy, jedyny i najlepszy na świecie. Kiedy ludzie nazywają cię „geniuszem”, a ty wciąż jesteś takim samym chłopakiem lub dziewczyną z sąsiedztwa i po prostu piszesz piosenki, bo lubisz to. Muzycy zespołu Pixies z całą pewnością znają to uczucie.

Rozmowa z Davidem Loveringiem

Piotr Miecznikowski: Ludzie wciąż widzą w was legendę i zespół, który trwale odmienił muzykę rockową pod koniec lat 80. i miał wpływ na niezliczoną ilość artystów, którzy pojawili się później. Czuje się tacy wyjątkowi i ważni?

David Lovering: - (śmiech) Absolutnie nie, ani trochę. Sam wciąż czuję zwykłym Davidem, który - to prawda - gra w kapeli, ale jest zupełnie zwyczajnym facetem. Bardzo się cieszę, że ludzie nas lubią i często powtarzają, że byliśmy, lub wciąż jesteśmy dla nich inspiracją, ale niczego to w mojej świadomości i samoocenie nie zmienia. Gram na perkusji, super że tak wiele osób to docenia i chce słuchać, ale nie czuję się z tego powodu w żaden sposób wyjątkowy (śmiech).

Czyli nie czujecie żadnej presji w związku z takim postrzeganiem zespołu przez publiczność i krytyków, kiedy piszecie i nagrywacie nowy materiał?

- Hm, tak naprawdę to czuliśmy taką presję tylko raz w całej historii zespołu i było to przy okazji nagrywania albumu „Indie Cindy”. Okoliczności były delikatnie mówiąc wyjątkowe, ponieważ to był pierwszy materiał po reaktywacji kapeli. Mieliśmy ponad dziesięcioletnią przerwę i nie byliśmy niczego pewni. Spodziewaliśmy się, że ludzie będą bardzo surowo oceniać ten album i czuliśmy się tym trochę spięci. Poza tym jednym przypadkiem, nigdy się nie zastanawiamy co powiedzą inni, nagrywamy muzykę, która nam się podoba z nadzieją, że spodoba się także słuchaczom.

Przy tworzeniu materiału na „Beneath the Eyrie”, uruchomiliście specjalny podcast, cały proces był transmitowany w internecie i fani mogli oglądać was przy pracy. Czy to była dla was komfortowa sytuacja?

- Ostatecznie tak, chociaż na samym początku czuliśmy się tym lekko przerażeni. W całym studiu było mnóstwo dodatkowych mikrofonów i facet, który cały czas nam towarzyszył, wszystko obserwował i dbał, żeby ten podcast działał tak jak powinien. Okazało się, że wszyscy jesteśmy w tym całkiem dobrzy - umiemy się publicznie wypowiadać, bez zacinania i stresu (śmiech). W sumie teraz mi to przyszło do głowy, że taka forma pokazywania zespołu jest mi bardzo bliska. Jedną z moich ulubionych kapel jest Rush, uwielbiam ich odkąd pamiętam. Mam DVD, na którym jest pokazana rozmowa trzech muzyków w trakcie wspólnej kolacji. Po prostu siedzą i rozmawiają. I wiesz co? To jest najlepszy materiał video Rush, jaki kiedykolwiek widziałem. Możliwe, że dla fanów Pixies, ten podcast może być czymś w bardzo podobnym klimacie. Pokazuje nas jako normalnych ludzi, można nas obserwować takimi jakimi naprawdę jesteśmy, bez pudru i filtrów (śmiech). 

 

Beneath The Eyrie (Deluxe Edition) (CD)

 

Za takim pokazywaniem zespołu od kuchni, zawsze stoi ryzyko, że fani dojdą do wniosku, że wasza muzyka jest ciekawsza niż wy jako ludzie.

- To prawda, pewnie dlatego artyści często „stają na palcach”, żeby się lepiej zaprezentować przed kamerami (śmiech). Mam jednak nadzieję, że nas ten problem nie dotyczy. Jesteśmy raczej normalni, chociaż... nigdy nie wiadomo co się może wydarzyć (śmiech).

Czyli nastrój w zespole jest raczej pozytywny. Przyjaźnicie się i nie ma obawy, że na światło dzienne wyjdą jakieś wewnętrzne konflikty czy nieporozumienia?

- Nie ma takiej obawy, zdecydowanie nie. Gramy ze sobą i jeździmy po całym świecie od tak dawna, że udało się wypracować całkiem fajne relacje. Dziś atmosfera w zespole jest naprawdę doskonała. Jesteśmy starsi, mądrzejsi i nauczyliśmy tolerować różnice, które w naturalny sposób pojawiają się każdej grupie ludzi. Gadam trochę jak stary dziad, ale to prawda (śmiech). Cieszymy się kiedy jesteśmy razem, wspólne granie daje nam ogromną satysfakcję. Staramy się wspólnie dawać z siebie sto procent możliwości i jest naprawdę fantastycznie.

Opowiedz mi w takim razie, jak wyglądała praca nad nowym albumem.

- Jakiś rok przed rozpoczęciem nagrań, zaczęliśmy grać próby, żeby przygotować cały materiał. Najczęściej zaczynało się od riffów granych na gitarze akustycznej, takich bardzo wstępnych, szkicowych pomysłów. Graliśmy to później razem i dodawaliśmy kolejne warstwy i elementy, tak żeby uzyskać w końcowym efekcie gotową piosenkę. Ten proces trwał jakieś sześć tygodni, może trochę dłużej. Kiedy mieliśmy gotowych dwanaście numerów, graliśmy je jeszcze przez jakiś czas, żeby uzyskać pewność, że to jest to o co nam chodzi i że potrafimy całość bez problemu zagrać. Później zamknęliśmy się na mniej więcej trzy tygodnie w studiu i zaczęliśmy nagrania, które można było oglądać na podcaście. Oczywiście jak to zwykle bywa, w studiu niektóre piosenki uległy delikatnym modyfikacjom. Kilka wydłużyliśmy, kilka skróciliśmy, czy dodaliśmy jakieś drobne akcenty, żeby brzmiały bardziej interesująco. Kilka zmian zasugerował nasz producent Tom Dalgety, te które rzeczywiście były sensowne wcieliliśmy w życie. Fajnie wyszło, że praca poszła nam sprawnie i szybko i dzięki temu mieliśmy trochę wolnego czasu na wprowadzenie poprawek i zmian.  

Podobno pomysł na tytuł płyty pojawił się w trakcie nagrań, to prawda?

- Prawda. Studio w którym nagrywaliśmy, było zlokalizowane w opuszczonej, a w każdym razie rzadko uczęszczanej okolicy. Na tyłach budynku w którym się mieściło, stał stary, zapomniany kościół. To była zima, dookoła mnóstwo drzew i kiedy wychodziliśmy czasami na krótką przerwę, przewietrzyć się i zebrać myśli, dostrzegliśmy ogromne, naprawdę bardzo duże gniazdo orła. Drzewo z gniazdem rosło tuż koło kościoła, dosłownie tak, że wydawało się, że świątynia jest pod nim. Stąd pojawiła się myśl i późniejszy tytuł płyty – „Beneath the Eyrie” („Pod Orlim Gniazdem” przyp. red.).

 

 

Podobno gra na perkusji to niejedyne czary, które uprawiasz. To prawda, że jesteś zawodowym magikiem?

- Tak, to prawda (śmiech). Kiedy Pixies się rozpadli, wymyśliłem sobie nowy zawód, zacząłem studiować, zbierać książki, oglądać filmy. Już w dzieciństwie się tym interesowałem, ale problem polegał na tym, że magicy, których miałem okazję oglądać byli słabi, nie potrafili naprawdę zrobić wrażenia na widzu. Kiedy już jako dorosły człowiek zobaczyłem występ naprawdę dobrego magika, poczułem niepohamowaną potrzebę nauczenia się tych wszystkich trików (śmiech). Krok po kroku, nauczyłem się wszystkiego i po jakimś czasie zostałem zawodowym magikiem. Do tej pory lubię się w to bawić, czasami w garderobie przed koncertem, albo w restauracji, kiedy czekamy na posiłek. Teraz to już tylko rozrywka dla najbliższych przyjaciół, nie siedzę w magii tak głęboko jak kiedyś. Zresztą, czy to tak naprawdę jest magia? Proste sztuczki (śmiech).

Rozmawiał:

Piotr Miecznikowski