To zabrzmi jak banał, ale wszyscy kochamy Fannie Flagg za jej przepełnione optymizmem i nieznośną lekkością bytu książki. Najbardziej chyba za „Smażone zielone pomidory”, których popularność podbiła dodatkowo ekranizacja z niezrównaną Kathy Bates w roli głównej. I choć książki Flagg zdają się być z jakiejś innej, dość odległej epoki, gdzie na pewno nie ma smartfonów i Facebooka, to jest w nich coś kojącego, co sprawia, że cieszą się niesłabnącą popularnością.

 

Z „Bożym Narodzeniem w Lost River” jest podobnie. Choć z początku nic tu nie budzi radosnego nastroju. Główny bohater, Oswald T. Campbell, rozwodnik w średnim wieku, który ma za sobą smutne dzieciństwo i trudną przeszłość, a na co dzień mieszka w hotelu robotniczym, dowiaduje się, że zostało mu niewiele czasu. Choroba płuc rozwija się w zastraszającym tempie, a zimno i wilgoć Chicago nie pomagają. Jedyna szansa na wydłużenie jego smutnej egzystencji to wyprowadzka na południe. Rozwiązaniem okazuje się niewielka miejscowość w Alabamie, zamieszkała głównie przez sympatyczne starsze panie, gdzie czas zdaje się stać w miejscu i gdzie z pozoru nie ma co robić. Ale to miejsce odmieni nie tylko zdrowie, ale i życie Oswalda.

 

 

Jak to u Fannie Flagg, w Lost River poznajemy cały wachlarz barwnych postaci. I Frances, która najchętniej zeswatałaby biednego Oswalda z połową znanych jej kobiet, i jej mrukliwą siostrę Mildred, która co chwila prezentuje światu nowy kolor włosów, a także goszczącą go Betty i jej szaloną matkę, która zwiastuje koniec świata. Po stronie męskiej jest listonosz Claude, który zaprzyjaźni się z Oswaldem, i Roy - ten w swoim sklepie urzęduje razem z uroczym kardynałem Jackiem. Figlarny ptaszek odegra ważną rolę w tej historii, podobnie jak pewna niepełnosprawna dziewczynka Betsy. A po drodze czytelnik dowie się, że przeszłość niemal każdego mieszkańca Lost River kryje trudną czy dramatyczną historię, od nieszczęśliwej miłości po niespełnione marzenia zawodowe.

 

W odstawionej na tor boczny przez los miejscowości Lost River mieszkają pogodzeni z sobą i życiem ludzie, którzy może nie robią spektakularnych karier i nie mają ekscytujących przygód, ale za to życie bogate wewnętrznie w przyjaźń i miłość bliskich im osób.

Powiedzmy to wprost, „Boże Narodzenie w Lost River” to wyciskacz łez, ale też opowieść o tym, że czasem po spokój duszy warto pojechać na koniec świata – choćby to oznaczało jedynie niewielką zmianę geograficzną.

 

A skoro wieści z kraju i ze świata nie napawają optymizmem, to mamy okazję choć na chwilę od nich odpocząć i zanurzyć się świat pogodnej Nibylandii, gdzie rządzi Fanny Flagg i magia Bożego Narodzenia. Miłej lektury - pół miliona zadowolonych czytelników na świecie nie może się mylić.