„Sztokholm 1793” Niklasa Natt och Daga (mam nadzieję, że udało mi się nie popełnić literówek) to kryminał, którego akcja rozgrywa się w tytułowym mieście (niespodzianka) i w jego okolicach w ciągu tytułowego roku (tutaj też was zaskoczyłam, co?).

Pewnej ponurej nocy dwoje dzieci znajduje w miejskim stawie zwłoki - wezwany na miejsce strażnik miejski, Mickael Cardell, stwierdza, że ciało jest okrutnie okaleczone: amputowano mu wszystkie kończyny, pozbawiono języka i oczu, pozostawiając jedynie długie, jasne włosy. Nikt nie ma pomysłu co do tożsamości zwłok, rozwikłanie zagadki nie jest też zbyt naglące: w Sztokholmie na skutek politycznych roszad zmieniają się właśnie władze, w dodatku do Szwecji docierają informacje o okrucieństwach rewolucji francuskiej i siły policyjne zaangażowane są raczej w tropienie potencjalnych elementów wywrotowych niż w prowadzące donikąd śledztwo. Cardell jednak nie może zapomnieć zmasakrowanego ciała, podobnie jak detektyw Cecil Winge, znany z niepospolitej zdolności dedukcji i dążący za wszelką cenę do sprawiedliwości dla wszystkich, ale aktualnie umierający na gruźlicę. Cardell i Winge łączą siły wiedząc, że czasu na rozwikłanie zagadki śmierci nieszczęśnika mają bardzo mało: z jednej strony ogranicza ich coraz gorszy stan zdrowia Cecila, z drugiej - nadchodząca zmiana w zarządzie miejskiej policji.
 


 

Poczuć mrok XVIII wieku

Naczytałam się kryminałów po kokardę, angielskich, skandynawskich, noir, francuskich i jakich się tylko dało (a, jeszcze rosyjskie) i generalnie mam wrażenie, że nic mnie już nie zadziwi i nic mi się nie spodoba. A jednak, „Sztokholm 1793” Niklasa Natt och Daga (przekład: Wojciech Łygaś) to bardzo przyjemne zaskoczenie, jeżeli można tak powiedzieć o książce obrzydliwie brutalnej i krwawej. Doceniam przede wszystkim atmosferę mrocznego końca osiemnastego wieku w równie mrocznej Szwecji: krótkie, zimne dni, błoto, głód, bieda, niespokojne czasy pomiędzy wojną a spodziewaną rewolucją. Winge i Cardell, obaj doświadczeni przez los (Cardell stracił rękę podczas wojny i był świadkiem epidemii cholery, pustoszącej całkowicie wojskowy fort), obserwują ze współczuciem miotających się współ-ludzi, że tak górnolotnie powiem, próbujących przejść przez życie unikając wszechobecnego cierpienia. Niestety, wszyscy mają wilcze kły - jak mówi jeden z rozmówców Winge'a. Świat nie ma litości dla słabych, nie ma sposobu, żeby ulżyć ich doli.
 

Rewolucja już pożera dzieci

Narracja Niklasa Daga przypomina mi stylem Dickensa, szczególnie „Opowieść o dwóch miastach”, co w sumie nie jest dziwne, jeżeli weźmie się pod uwagę wątek rewolucji francuskiej, łączący obie książki. Cecil Winge to idealna repetycja Sydneya Cartona: mroczny, profesjonalny, skrywający pod maską chłodu szlachetne serce (i przeżarte gruźlicą płuca). Rubaszny Cardell też na pewno znalazłby swój odpowiednik w Dickensowskiej typologii, podobnie Anna Stina, udręczona ofiara okrutnego systemu zamieniającego grzesznice w narzędzia, bez żadnej szansy na wyrwanie się z kręgu biedy i upodlenia. Jest to jednak świat o wiele mroczniejszy, namacalnie okrutny, pozbawiony uroczych głupców i humoru, świat w którym słabsi wydani są na pastwę zachcianek silniejszych i nie ma nadziei, że coś się w tej kwestii zmieni. Rewolucja nie ogarnia Szwecji, w dodatku wieści docierające do Sztokholmu z Francji nie pozostawiają złudzeń co do tego, że proces pożerania własnych dzieci już się rozpoczął i nie wiadomo jak go zahamować.
 

Podsumowując: okładka nie zachęca, ale możecie zaufać mojej profesjonalnej opinii i przeczytać książkę och Daga.