Pewnego dnia dostał zlecenie, żeby nagrać muzykę. Poszukując przestrzeni do nagrań – bo od dwóch lat dzieli swoje życie między Warszawę a Berlin i w tym drugim mieście nie znalazł jeszcze odpowiedniego miejsca – wklepał w Google hasło: „studio berlin piano”. Zerknął na zdjęcia z wyników wyszukiwania, wybrał salę, poszedł nagrywać. W przerwie usiadł z herbatą i wtedy na ścianie studia zobaczył zdjęcia największych muzyków XX wieku. Zaczął się zastanawiać, gdzie właściwie trafił. Zapytał o to realizatora Philipa Krausego. Ten odpowiedział, że są w Emil Berliner Studios, miejscu nazwanym na cześć człowieka, który pod koniec XIX wieku wynalazł gramofon. Fonograf Edisona umożliwiał zapisywanie dźwięku początkowo na arkuszach cynowej folii nawiniętej na stalowy walec, a później na wałkach z celuloidu. Dopiero Emil Berliner stworzył płaską płytę z szelaku (rodzaju żywicy), którą można było produkować na skalę masową. W 1898 roku wspólnie z bratem Josephem założył pierwszą na świecie wytwórnię płytową: Deutsche Grammophon.

Słuchając tej opowieści, Marcin robił coraz większe oczy. Wyjaśnił, że razem z kolegą nagrywa muzykę przedwojenną. – Naprawdę? Bo my tu mamy mikrofon z 1924 roku! – zawołał Philip. Wtedy stało się jasne, że bohaterem drugiej płyty Jazz Bandu Młynarski-Masecki będzie właśnie on: Rolls-Royce wśród mikrofonów.

Płyta z zadrą w sercu Jazz Band Młynarski-Masecki

Płyta z zadrą w sercu

 

*

Jan Młynarski w czarnym fraku, z białym kwiatem w butonierce; reszta zespołu w smokingach, białych koszulach, w muchach. Wszyscy jakby niedzisiejsi, ze staroświeckim charmem. Kiedy wychodzą na scenę, można przeżyć podróż w czasie. Piosenki, które zapowiada, a potem śpiewa Młynarski, opowiadają o tym, co fascynowało przedwojenną Warszawę: o zakazanych miłościach, niezapomnianych nocach, egzotycznym Abdulu, ekscentrycznej New York Baby i rozświetlonym neonami mieście. Ich interpretacje wyróżnia humor, urok i muzyczna wirtuozeria – słychać to zwłaszcza w żywiołowych improwizacjach. Publiczność szaleje. Nawet gdy koncert odbywa się w sali z miejscami siedzącymi, słuchaczom trudno usiedzieć w miejscu: tańce, brawa i wiwaty – tak wyglądają wieczory z utworami z „Nocy w wielkim mieście”, pierwszej płyty Jazz Bandu Młynarski-Masecki.

 

 

Z Marcinem Maseckim spotykam się pewnej wiosennej soboty. Dzień wcześniej wrócił z koncertu w Międzyzdrojach, wieczorem ma już kolejny występ. Rozmawiamy w jego mieszkaniu w przedwojennej kamienicy w centrum Warszawy. Siedzimy przy dużym, drewnianym stole. Pianino, książki, lekki rozgardiasz. Za oknem, na wieszaku, suszy się koszula. Kiedy nabieram powietrza, żeby zadać pierwsze pytanie, Marcin bębni palcami w blat, jakby rozgrzewał się przed grą.

Projekty, w których bierze udział Marcin Masecki – zarówno autorskie, jak i tworzone we współpracy z innymi artystami – trudno zliczyć. Sam przyznaje, że robi się z tego problem, gdy w nowym środowisku próbuje się komuś przedstawić. Mówi: – Cześć, jestem Marcin i robię... – tu zaczyna się wyliczanka. Dziesiątki często równoległych prac, przeróżne konfiguracje ludzi i gatunki muzyczne. Dla niego to zupełnie naturalny tryb, bo tak pracuje, od kiedy w 2005 roku wrócił do Warszawy z Bostonu. – Mam wiele piłek w powietrzu. Co jakiś czas inna znajduje się w centrum uwagi – wyjaśnia.

 

Noc w wielkim mieście Jazz Band Młynarski-Masecki

„Noc w wielkim mieście”

 

*

Urodził się w 1982 roku w Warszawie. Kilka miesięcy później rodzina przeprowadziła się do Kolumbii, gdzie ojciec, Jan Masecki, dostał pracę jako nauczyciel gry na klarnecie. Spędzili tam kilka lat, potem było San Francisco i znowu Warszawa – Marcin do stolicy wrócił w latach 90., jako genialny chłopiec mówiący w trzech językach (po polsku, hiszpańsku i angielsku). Babcia, Halina Masecka, dyrektorka szkoły muzycznej, dawała mu w domu lekcje gry na pianinie. Muzyka wydawała się więc oczywistym zawodowym wyborem. Marcin uczył się w Średniej Szkole Muzycznej im. Fryderyka Chopina przy Bednarskiej i już jako nastolatek nagrał płyty z legendami polskiego jazzu: swoim profesorem Andrzejem Jagodzińskim i Bogdanem Hołownią. To Hołownia – sam będąc absolwentem bostońskiego Berklee College of Music – podpowiedział mu, żeby na studia wyjechał do Bostonu.

„Zmyto mi głowę już na pierwszej lekcji. Trafiłem do superpianistki Joanne Brackeen. Zagrałem coś, żeby się przed- stawić. Zapadła cisza. Długa. Niezręczna. W końcu ją złamałem: «No i co?». «To ty mi powiedz, co. Jestem tu dla ciebie». I nagle musiałem się zastanowić, o co mi chodzi. Musiałem przygotować się do następnej lekcji, czyli pomyśleć nad tym, czego chcę się od niej dowiedzieć. Edukacja amerykańska jest nastawiona na samodzielność” – opowiadał Remigiuszowi Grzeli w rozmowie dla „Zwierciadła”. To doświadczenie zweryfikowało jego poglądy na świat i sprawiło, że – zamiast realizować program szkolny i podążać wytyczoną drogą – zaczął szukać osobistego podejścia i zastanawiać się, na czym jemu samemu zależy w muzyce. Ułatwiał to Boston – tygiel kulturowy, gdzie grano zarówno muzykę współczesną, jak i jazz, i gdzie spotykali się ludzie z całego świata, otwarci i gotowi na eksperymenty. Tam właśnie, przez wspólnych znajomych, Marcin poznał swoją przyszłą żonę – Candelarię Saenz Valiente. Zamiast jednak zostać w USA, wrócił do Warszawy i do porzuconego na czas studiów Alchemika – założonej przez Grzegorza Piotrowskiego grupy jazzowej, w której grał jeszcze jako nastolatek.

 

 

Szybko też stał się częścią środowiska generującego twórczy ferment – poznał muzyków z wydawnictwa LADO ABC, między innymi klarnecistę Pawła Szamburskiego i perkusistę Macia Morettiego. Ich artystycznym domem była prowadzona przez Grzegorza Lewandowskiego warszawska klubokawiarnia Chłodna 25. To tu rodziły się najciekawsze zjawiska niezależnej kultury miejskiej. – Pamiętam nasze pierwsze spotkanie – wspomina Paweł Szamburski. – Zobaczyłem Marcina na Chłodnej 25, na scenie. Grał jazzowy standard Take five Dave’a Brubecka. Wpadłem na ten koncert z Maciem Morettim. Byliśmy pod ogromnym wrażeniem gry Marcina. Po koncercie napisałem do niego na popularnej wtedy platformie MySpace, że chcielibyśmy wydać jego płytę w LADO ABC. Grał tak wywrotowo i osobiście, że czułem, że musi poznać całą naszą bandę LADO-wców, bo jest taki jak my – bierze najciekawsze zjawiska z historii muzyki oraz, wykorzystując swoją ogromną wiedzę i grając z kontekstem kulturowym, przetwarza je w autorską wypowiedź. To był nasz wspólny mianownik.

 

 

*

Na Chłodnej 25 młodzi muzycy czuli się jak w domu: koncerty do rana, a od rana śniadania i spontaniczne granie. Byli całkowicie pochłonięci tym, co robią. W hawajskiej koszuli, szortach, klapkach i z kieliszkiem wina w ręku Marcin siadał do pianina. Kiedy zaczynał grać Bacha, wszyscy wokół cichli. Niecodzienne było i wirtuozerskie wykonanie tej muzyki, i nieprzystający do niej luźny strój. – Nie ma znaczenia, w czym występujesz. Kiedyś założyłem niebieskie szorty, bo było gorąco, i gdy wyszedłem w nich na scenę, zrobił się z tego komunikat. Miałem to szczęście, że pracowałem z różnymi gatunkami i na różnych zasadach. Jest dużo elementów muzyki klasycznej, które mogą inspirować inne gatunki, i na odwrót – elementów innej muzyki, które mogą dać coś klasyce. Każdy z bandy LADO-wców robi swoje, ale wszyscy są rodziną, jesteśmy bardzo ze sobą związani. Bliżej mi do Pawła Szamburskiego i Macia Morettiego niż do jakiegokolwiek muzyka klasycznego. Okazuje się, że muzyczne DIY, działanie u podstaw, to filozofia, która nas wszystkich łączy – mówi dziś.

Ich oddolne inicjatywy zyskiwały coraz większą popularność. Może dlatego, że były tak wywrotowe? Że nikt nie był w stanie przewidzieć, jaka będzie kolejna odsłona LADO-wców? Czy tym razem klasyka zostanie zdjęta z piedestału, czy może coś, co przez lata uznawano za błahe, zostanie docenione? Marcin Masecki Bacha nagrywał na dyktafonie, w Filharmonii Narodowej grał Beethovena w tłumiących dźwięk słuchawkach, żeby jak najwierniej oddać warunki, w jakich tworzył głuchnący pod koniec życia kompozytor. Występował ze strażacką orkiestrą dętą, a wielkie symfonie przepisane na kameralne składy wykonywał do śniadania na warszawskim placu Defilad.

– Dziesięć czy nawet jeszcze osiem lat temu powiedziałbym, że Marcin Masecki jest outsiderem. Ale dziś widzę nie tylko to, że zajmuje centralne miejsce na polskiej scenie muzycznej, ale też to, że cały czas tam zmierzał, tyle że trochę bardziej okrężną drogą. I może właśnie dzięki temu zostanie w tym centralnym miejscu na dłużej – mówi Bartek Chaciński, dziennikarz „Polityki”. – Marcin stał się już wzorem do naśladowania, punktem odniesienia: pianiści młodego pokolenia patrzą na to, co robi. Zaproponował zupełnie co innego niż wcześniejsi polscy jazzmani. Na przykład Leszek Możdżer, z całym szacunkiem dla jego pracy, jest skupiony na ekspozycji pięknego brzmienia fortepianu. Dla Maseckiego nie to jest najważniejsze.

 

Podobnie uważa dziennikarz muzyczny Adam Suprynowicz: – Znakiem rozpoznawczym Marcina Maseckiego jest to, że polemizuje z dogmatami i że jego prace mają element konceptualny. Najwyraźniej widać to na przykładzie klasyki, bo w niej jest najwięcej dogmatów – jak na przykład zasada wierności partyturze i konieczność zachowania prawdy historycznej. To zasady, które uformowały dwudziestowieczne wykonawstwo, ale pierwsza z nich powstała pod koniec XIX wieku, a druga w latach 20. XX wieku! Marcin sam mówi, że walczy z niepodważalnością tych zasad, żeby uratować muzykę, którą kocha. I to mu się udaje. Kiedy grał Beethovena – robił to z tłumiącymi dźwięk słuchawkami na uszach. Było to sprowadzenie prawdy historycznej ad absurdum. Ale Marcin jest świetnym pianistą, więc ten pomysł nie był tylko konceptem dla konceptu, tego się po prostu bardzo dobrze słuchało. Podobnie jak innych jego projektów: nokturny Chopina grał po prostu pięknie, lekko improwizując tu i ówdzie, Bacha – z jazzowymi kadencjami, wielką klasykę – na małym pianinku zamiast na wielkim fortepianie Steinwaya.

 

 

Zdaniem Suprynowicza sukces tych projektów przyczynia się do zmian w polskim środowisku muzycznym: zamiast chować się za kompozytorem, pianiści chcą pokazać siebie. Coraz popularniejsze staje się także wykonywanie utworów klasycznych poza murami instytucji kulturalnych. – Wcześniej poza filharmoniami grywano głównie muzykę współczesną. Kiedy Masecki grał klasykę na Chłodnej 25 czy na placu Defilad, był w wąskiej awangardowej grupie, do której należała na przykład Capella Cracoviensis, grająca w barze mlecznym czy w lesie – mówi dziennikarz. – Dziś coraz więcej osób w całej Polsce tak robi. Po części wynika to z niewydolności instytucji kultury, które często nie są w stanie zaproponować niczego poza tradycyjnymi koncertami, na które przychodzi konserwatywna publiczność. A po części z tego, że słuchacze bardzo dobrze przyjęli eksperymenty Maseckiego, więc już wiadomo, że grunt jest podatny. Pamiętajmy, że w Polsce publiczność słuchająca klasyki jest młodsza niż w innych krajach Europy, więc również bardziej otwarta na nowości.

Pojawiały się wciąż innowacyjne pomysły. Część projektów inicjował sam Marcin Masecki, do współpracy przy innych był zapraszany. Publiczność go pokochała, organizatorzy imprez kulturalnych również, więc liczba projektów była ogromna. – W pewnym momencie poczułem, że przesadziłem. Gdy zasypiałem, trzęsły mi się ręce – opowiada Masecki. – Od lat mam chroniczny ból kręgosłupa, z którym mimo wielu prób nie mogą sobie poradzić masażyści, fizjoterapeuci, akupunkturzyści, mnisi tybetańscy i wróżki, nic też nie dało pływanie, siłownia ani dieta. Muszę jeszcze spróbować pijawek. Może tak naprawdę to jest tutaj [wskazuje głowę] albo tu [wskazuje serce – przyp. I.S.]? A może to ten moment w życiu, kiedy dajesz gaz do dechy i robisz wszystko naraz? – zastanawia się.

 

 

*

Kiedy się spotykamy, chcę porozmawiać o nostalgii, bo mam wrażenie, że w ostatnich latach to właśnie ona króluje w projektach Marcina Maseckiego. Najsilniej objawia się w jego współpracy z Janem Młynarskim. Poznali się trzy lata temu. Początkowo przyglądali się nawzajem swoim działaniom. Marcin chodził na koncerty Warszawskiego Combo Tanecznego, grającego muzykę przedwojennych warszawskich podwórek i dansingów. Janek z kolei pojawiał się na występach Big Bandu Marcina, który grał amerykańską muzykę jazzową lat 30. Kiedy zobaczyli, że ich pasje się schodzą, jeden z nich – dziś trudno ustalić, który – powiedział: „Słuchaj, musimy coś zrobić razem!”. Tak narodził się pomysł na zespół grający przedwojenną polską muzykę jazzową. Wkrótce powstała płyta „Noc w wielkim mieście”.

Nagrali piosenki z muzyką między innymi Henryka Warsa, Samuela Ferszki, Fanny Gordon, do słów Andrzeja Własta czy Jerzego Jurandota. Jan, za sprawą ojca – Wojciecha Młynarskiego, od dziec- ka miał styczność z przedwojenną tradycją muzyczną i literacką. W domu Marcina częściej grano muzykę klasyczną albo amerykańskie szlagiery z lat 20. i 30.

– Pracując nad „Nocą w wielkim mieście”, poznaliśmy ludzi, którzy bardzo mocno siedzą w polskiej muzyce dwudziestolecia, między innymi varsavianistę Tomasza Lerskiego, który ma w domu tysiące płyt szelakowych. Dwudziestolecie to był bardzo żyzny i bujny okres. Nas samych cały czas zaskakuje, w jak szalonym tempie rozkręcał się ówczesny polski szołbiznes, korzystający z możliwości oferowanych przez nowo powstałe państwo, z nowej wolności – mówi Marcin Masecki.

Co awangardowych muzyków, a zarazem współczesnych chłopaków, fascynuje w rozrywce sprzed niemal stu lat? – Na pewno muzyka – mówi Masecki. – Ale odnoszę wrażenie, że podświadomie to także próba budowania tożsamości: muzycznej i narodowej. Lata międzywojenne to mityczny złoty okres. Ówczesna Warszawa – z Prudentialem, neonami, Adrią – była małym Nowym Jorkiem. Spoglądamy więc na tamtą epokę, odkrywamy naszą historię i budujemy na tym własną tożsamość. Jazz z lat 30. to jest nasza klasyka, na równi z Chopinem.

Pierwsza płyta jazzbandu została przyjęta entuzjastycznie – nie tylko przez słuchaczy, ale i przez krytyków. „Jazz Band Młynarski-Masecki to cud. Mamy tu do czynienia z – powiem brzydko – potencjalnym game changerem. Albumem, który – jak, nie przymierzając, płyta Mitchów z Wodeckim – ma szanse kompletnie zmylić ścieżki, jakimi chadza całkiem szeroka, wielopokoleniowa publiczność, zarazem wywołując radosne koneserskie westchnienia i oddać w aplauzie to, co jej twórcom od dawna się należy” – pisał po premierze płyty Bartek Chaciński na blogu „Polifonia”. Dziś mówi: – Nie wiem, na ile fakt, że Janek i Marcin, dwaj ludzie zainteresowani muzyką dwudziestolecia się poznali to przypadek, a na ile wszystko ku temu zmierzało, ale ten projekt zapewnił im centralne miejsce w polskiej muzyce bez konieczności rezygnowania z siebie; sukces komercyjny przyszedł tu bez artystycznych kompromisów.

 

*

Dziennikarz przyznał, że zabierając się do recenzowania albumu, musiał się dokształcić, poczytać o muzyce tego czasu. I tę właśnie lukę w historii polskiej muzyki artyści chcą wypełnić.

Masecki mówi, że w czasie edukacji nie zetknął się z poważnym podejściem do muzyki okresu dwudziestolecia. W szkole muzycznej oczywiście mówiło się o Mieczysławie Foggu, ale – jak opowiada – „jako takim dziadziusiu”. – A to błąd. Bo działo się wtedy bardzo dużo – mówi Marcin i podchodzi do pianina. Bierze leżącą na nim grubą książkę. – Wiesz, co to jest „The Real Book”? – pyta, pokazując tomiszcze. To jazzowa biblia, stworzona w latach 70. na Berklee College of Music w Bostonie. Składają się na nią w dużej mierze utwory z Broadwayu z lat 20. i 30., które stały się kanonem dla kolejnych pokoleń jazzmanów. Marcin uczył się na niej w Bostonie, podobnie jak to robią studenci na całym świecie – po to, by pod każdą szerokością geograficzną jazzman mógł podczas jamu zagrać z innymi jazzmanami. – Myślę o tym, żeby wydać polską wersję tej książki, jej ekwiwalent. Może to, co odkrywam, poznając naszą muzykę rozrywkową z międzywojnia, mogłoby się stać podstawą polskiego kanonu? Dzięki temu coś, co wyszło z naszej autentycznej zajawki, zyskałoby wymiar edukacyjny – tłumaczy Marcin.

Fogg - Pieśniarz Warszawy Młynarski-Masecki Jazz Camerata Varsoviensis

„Fogg - Pieśniarz Warszawy”

Podczas koncertów Jazz Bandu Młynarski-Masecki artyści przeplatają piosenki konferansjerką – między opowieściami o muzyce pojawiają się czasem historie rodzinne. W tracie ubiegłorocznego koncertu w Muzeum Powstania Warszawskiego, gdzie występowali z repertuarem Mieczysława Fogga, przy piosence Argentyna Marcin mówił o swoim dziadku. – Był Żydem, wyjechał do Argentyny w 1939 roku, tuż przed wojną. Tam poznał babcię. Pobrali się w Buenos Aires. Wrócili w 1945 roku. Legenda rodzinna głosi, że dziadek przywiózł ze sobą dwie tony ryżu – w mieście bez prądu i wody to była potężna waluta. Za jedną tonę kupił mieszkanie na Mokotowie, a za drugą – Steinwaya dla babci. Skąd go wziął? Nie wiem. Sam był superzdolnym pianistą amatorem. Kiedy na lekcji fortepianu u babci robiłem Szopeny, Betoweny i Bachy, on grał mi tanga argentyńskie. Nie chciałem tego słuchać, teraz żałuję.

Historia w pewnym sensie zatoczyła koło. Żona Marcina, Candelaria Saenz Valiente, też pochodzi z Argentyny. I również zajmuje się muzyką – jest wokalistką eksperymentalnego zespołu elektronicznego Pictorial Candi. Do Argentyny jeżdżą niemal co roku, na wakacje. Ich baza i dom jest w Berlinie, gdzie chodzi do szkoły ich córka Róża. To właśnie tam Marcin odkrył urządzenie do przenoszenia się w czasie.

 

*

Zabytkowe mikrofony w Emil Berliner Studios są dwa: Reisz M109 powstał w 1924, Reisz M115 – w 1929 roku. Pochodzą ze zbiorów firmy Neumann i zostały zrobione przez jej założyciela Georga Neumanna. – Wygląda jak duże kółko, na środku jest kostka węglowa – opisuje urządzenie Marcin. Gdy Philip, realizator dźwięku z Berlina, przyjechał na nagrania do Warszawy i postawił mikrofon na środku studia, wszyscy zaczęli robić sobie z nim zdjęcia, był najważniejszy. – Kiedy zaczęliśmy nagrywać, natychmiast przeniósł nas w czasie. Brzmieliśmy jak historia. Byliśmy w stu procentach starą płytą – mówi Marcin. Jak do- daje, stare mikrofony zbierają dźwięk zupełnie inaczej niż współczesne. Na nielicznych filmach, które się zachowały, widać, że gdy instrumentalista grał solówkę, musiał podejść do mikrofonu – jak kończył, to odchodził. Z tym mikrofonem trzeba było mierzyć się w sposób niemal choreograficzny, flirtować z nim, grać do niego, od niego; instrumenty głośniejsze grały w bok, cichsze podchodziły bliżej. Sekcja skrzypiec, grając pizzicato (technika polegająca na szarpaniu strun), zawsze wstawała, a w czasie gry arco (smyczkiem) – siadała. To było jak taniec. – Podczas nagrywania udzielił się nam ten sposób pracy. Mikrofon stał się naszą publicznością – opowiada Marcin.

Materiał, który utrwalili, znajdzie się na Płycie z zadrą w sercu, która wyjdzie w październiku. To kolejny zestaw przedwojennych piosenek. Mieli duże trudności z wyborem – podobało im się sześćdziesiąt utworów. Ostatecznie na płycie znajdą się między innymi piosenki Henryka Warsa i jej głównego bohatera – Zygmunta Karasińskiego. Nie szlagiery jak Tango milonga czy Miłość ci wszystko wybaczy, ale utwory, które na nowo trzeba przybliżyć publiczności. – Jak usłyszysz Warszawo, moja Warszawo, rozpłaczesz się od razu. Mamy też utwór Karasińskiego Jojo, o tym, że wjechała nowa rozrywka, jo-jo, i że brydż i konie się przy nim chowają. Jest Abram, ja ci zagram. To w większości bardzo taneczny repertuar. Do tego poszerzyliśmy skład – zamiast siedmiorga jest nas siedemnaścioro: sekcja smyczkowa, trąbki, puzony, saksofony – jesteśmy w stanie stworzyć piękne, duże brzmienie, takie disnejowskie. Moglibyśmy na luzie grać w Las Vegas, dla wielu tysięcy ludzi. Skrzypce grają rzewnie i supersłowiańsko, straszliwie chwytają za serce i za gardło. To wszystko jest bardzo wzruszające – opowiada z przejęciem Marcin. – Ale będziemy miksować stare i nowe brzmienie, bo nie czujemy się grupą rekonstrukcyjną, nie chcemy udawać, że żyjemy sto lat temu, chcemy używać narzędzi z przeszłości do robienia czegoś dzisiaj.

Ich podejście do muzyki z dwudziestolecia dobrze obrazuje czarno-biały teledysk do piosenki Czy pani tańczy rumbę?”. Znaleźli się na nim ukochani aktorzy międzywojnia, jak Eugeniusz Bodo, migawki z ulic miasta, kadry ze starych filmów, slapstickowe scenki. Ale już montaż – z zapętlonym jak w GIF-ach ruchem i głowami muzyków wklejonymi w archiwalny obraz – jest szalenie współczesny.

 

Marcinowi marzy się powrót do muzyki granej na żywo. W dwudziestoleciu zespoły rezydowały w knajpach, miały swoje stałe miejsca: Orkiestra Artura Golda i Jerzego Petersburskiego przez pół roku grała w Adrii codziennie. – Snujemy plany, żeby chociaż na miesiąc stworzyć w centrum Warszawy miejsce, gdzie co dzień byłby dansing. Wydaje mi się, że to mógłby być hit! Nie musisz sprawdzać na Fejsie, co jest gdzieś grane, tylko masz stały adres. Wiem, że technologii nie zmienimy, nie cofniemy tego, że odpalasz Spotify z iPhone’a i słuchasz, czego chcesz. Ale zaryzykowałbym twierdzenie, że wszystkim nam muzyki na żywo brakuje – zobacz, co się dzieje na festiwalach typu Wszystkie Mazurki Świata. Zespół gra, ludzie tańczą, jest szał!

Marcin i tak gra codziennie – koncertuje lub ćwiczy przez minimum cztery godziny. Ile dni w roku pracuje? Zastanawia się chwilę i ostatecznie przyznaje się do lekkiego pracoholizmu. – Kiedyś w najmniejszym poważaniu miałem ludzi, którzy pracują podczas wakacji z rodziną, ale ostatnio sam tak zrobiłem. Nie chcę się usprawiedliwiać, ale tę pracę trudno zaplanować, nie wiem, czy zrobienie aranżu zajmie mi dwie godziny czy dwa miesiące.

 

*

Ostatnio Marcin został kuratorem muzycznym Teatru Studio i rozpoczął cykl koncertów z okazji urodzin kompozytorów. Co miesiąc fetują kogoś innego. Schemat jest stały: na początku Marcin opowiada o jubilacie, w pierwszej części koncertu grają „dla niego” – czyli utwory, które lubił, a w drugiej – jego dzieła. Zaczęli od Johannesa Brahmsa – jak mówi Marcin – króla nostalgii. Uważał, że urodził się za późno. Pracował jako wydawca, badał manuskrypty, wyciągał różne utwory z przeszłości i pokazywał je światu. – Nad fortepianem miał popiersie Beethovena, żył dosłownie w jego cieniu. Był też bardzo wobec siebie krytyczny. Pisał przy kominku – jeśli coś nie spełniało jego kryteriów, szło do ognia! Bardzo dużo rzeczy spalił. Kiedy napisał swoją pierwszą symfonię, wszyscy uznali, że to jest X symfonia Beethovena – tak bardzo wyrastał z tej tradycji. Ten żal, że urodził się za późno, jest w jego muzyce wszechobecny – opowiada.

A czy sam Marcin Masecki ma wrażenie, że urodził się w nieswoim czasie? – Nie czuję się dzieckiem XXI wieku. To widać już chociażby na przykładzie materii, którą się zajmuję: odkrywanie na nowo jazzu z lat 30., cykl koncertów wokół postaci z przeszłości; dużo tu patrzenia wstecz. Ale mam nadzieję, że to po prostu jeden z etapów. Nie chciałbym zostać w przeszłości na zawsze.

 

Tekst pochodzi z wrzesniowego wydania miesięcznika „Pismo”. Empik jest mecenasem magazynu. Więcej artykułów znajdziecie w najnowszym numerze.