Patricia Lockwood, „Nikt o tym nie mówi, przełożyła Dorota Konowrocka-Sawa”, wydawnictwo W.A.B.

Pamiętam, był luty, przyszła do mnie książka z wydawnictwa. A ja, jak nigdy, miałam czas przeczytać ją dla przyjemności, nie służbowo. Zaczęłam i nie mogłam przestać. A kiedy skończyłam, żałowałam, że nie zachowałam umiaru i nie pozwoliłam sobie na dawkowanie przyjemności. Znacie to uczucie? Kiedy tak wspaniale wam się coś czyta, że chcecie, żeby ta historia trwała?

Lockwood, nagradzana poetka i eseistka, napisała debiut prozatorski o życiu w dobie internetu. Jeśli jeszcze zastanawiacie się, czemu nikt nie napisał książki o tym, jak na krótkiej smyczy mediów społecznościowych nieprzytomnie scrollujemy telefon, to wiedzcie, że taka książka powstała. Jej bohaterka jest uzależniona od mediów, więcej, jest ich gwiazdą i ekspertką, jest autorką zdania, które zrobiło karierę w internecie: „Czy pies może być bliźniętami”. Od tamtej pory media społecznościowe to jej chleb powszedni, karmi ją, daje jej powód do wstawania z łóżka, rozświetla jej dni. Do czasu, gdy jej siostra rodzi dziecko. Wtedy wszystko się zmienia, przestawia się optyka widzenia świata. Czy zmieni się sama bohaterka? Co zrobić ze społecznościowym placem zabaw, dostępnym na wyciągnięcie ręki sklepikiem z memowymi cukierkami, kiedy rzeczywistość zaczyna upominać się o naszą obecność, naszą uwagę, nasz wzrok? Ależ Lockwood irytuje, ależ porusza! Po lekturze zastanawiałam się, czy aż tyle musi się stać, nie może stać się mniej, żeby trzeba było odłożyć telefon. Patricio Lockwood, chcę więcej.
 

Patricia Lockwood
 

Małgorzata Lebda, „Łakome”, Znak.

Wit Szostak pisze, że prozę Lebdy trzeba czytać w skupieniu. I ma rację. Poetka, laureatka nagród, bardzo uważnie, z rozmysłem buduje kolejne zdania, naniza na szkielet opowieści, tworząc uniwersum „na chwilę przed końcem”. Gdy dwie siostry przyjeżdżają do domu dziadków, by pielęgnować umierającą babkę, jeszcze nie wiedzą, że czas choroby nie ma początku i końca. Nie ma puenty, ciągnie się za to jak guma, wypełniony porami roku, sokiem z owoców, ma posmak miodu. Mimowolnie siostry stają się obserwatorkami końca świata. I ten koniec ma wiele odsłon: jedną jest choroba, która odbiera życie babce; drugą śmierć zwierząt, które zmieniają równowagę wiejskiego świata. Trzecia odsłona to powolne znikanie – pszczół, krów, ciała babki, ziemi sprzedawanej przez dziadka, żeby zatrzymać to, co nieuchronne. W książce Lebdy chorują ludzie, zwierzęta i natura. I nie ma od tego ucieczki. „Co za szczęście, nikomu nie trzeba się podobać, jedynie chorobie, ale ona kocha wszystko, myślę.” Czas mija, babka niknie, podobnie jak świat wokół. I o tym znikaniu i celebracji życia, wszystkiego co piękne, żywe i dzikie, o żegnaniu się z tym, co było i z tym, co jest, czule opowiada Lebda. I nazywa rzeczy, uczucia, sygnały z ciała dokładnie tak, jak trzeba. To piękna, wyciszona, uważna proza.
 

Łakome Małgorzata Lebda
 

Maddie Mortimer, „Mapy naszych spektakularnych ciał”, przełożyła Agnieszka Walulik, Wydawnictwo Poznańskie.

„Łatwo doświadczyć ogromnej straty w zwykłych, drobnych, domowych zapodzianiach życia”, oświadcza Mortimer, informując nas o nadchodzącej śmierci swojej bohaterki. Lia podczas rutynowej kontroli medycznej dowiaduje się, że ponownie zagnieździł się w niej nowotwór. Walcząc po raz drugi o swoje życie uświadamia sobie, że być może to ostatni, a więc najlepszy moment, żeby pogodzić się z rzeczywistością, ale też zmierzyć z trudną przeszłością. Raz jeszcze zobaczyć, na czym zbudowała swoje życie i kim są ludzie od zawsze w nim obecni. Mortimer opowiada nam tę historię brawurowo, nawet na chwilę nie pozostawiając czytelnika obojętnym. Magazyny „The New Yorker” i „Time” nazwały tę książkę „powieścią roku”.

Trzeba czytać „Mapy…”. Nie tylko dlatego, że autorka w niezwykle empatyczny sposób porusza tak ważne, fundamentalne kwestie, jak utrata, śmierć, przywiązanie, i to, jak nasze relacje zmieniają się wobec nieuchronnego. Trudno nie stawiać sobie pytania, czy naprawdę musi w naszym życiu pojawić się śmiertelna choroba, wizja końca, wizja niewypowiedzenia ostatniego zdania, żeby zmusić się do spojrzenia na siebie naprawdę? Do dojrzenia w innych kogoś więcej niż tylko roli, niż tylko urazy z tą osobą związanej?

Trzeba czytać „Mapy…” także dlatego, że to wspaniale napisana książka. Dawno nie miałam w ręku powieści tak przemyślanej pod względem konstrukcyjnym. Obok głosów głównej bohaterki, jej męża, córki, matki, jest też głos, a może głosy z jej ciała. Nawet one są zróżnicowane. Gdy czytamy:

„Wszyscy się odwracają i patrzą na mnie posłusznie, rozciągając się i zginając, strzykając pięknymi szyjami z boku na bok. Nastąpiła niewielka zmiana planu”,

albo gdy widzimy, jak zależnie od nastroju słowa, całe zdania są ułożone w graficzne wzory, wiemy, że nic tu nie dzieje się przez przypadek. Must read.
 

Mapy naszych spektakularnych ciał
 

Michelle Zauner, „Płacząc w H Mart”, przełożył Michał Kramiarz, wydawnictwo Filia.

Widzę, że kolejna książka, którą się zachwycam, jest o chorobie i umieraniu. Maddie Mortimer opowiada w „Mapach…” o odchodzeniu z perspektywy między innymi samej umierającej. Zaś Michelle Zauner, piosenkarka i liderka zespołu Japanese Breakfast napisała wspomnienia z czasów, kiedy na raka umierała jej matka.

Czy myśleliście kiedyś, że żałoba może kojarzyć się z jedzeniem? Z robieniem zakupów, gotowaniem, smakowaniem i płakaniem? Michelle Zauner opisuje jak po śmierci matki przemierzała alejki tytułowego H Martu, gdzie można kupić produkty kuchni azjatyckiej, w tym ukochane koreańskie składniki, by gotować potrawy tak, jak robiła to jej matka. Jedzenie, które było jedną z niewielu czynności zbliżających do siebie wymagającą matkę ze zbuntowaną rock’n’rollową córką, staje się bezpieczną przestrzenią, w którą pogrążona w żałobie Zauner ucieka, by poprzez smaki i zapachy choć na chwilę odzyskać to, co utracone.

Ciekawe zresztą, bo obie książki poruszają wątek relacji matki z córką, ale w jak inny sposób to robią! U Mortimer pogłębiająca się przepaść niezrozumienia wydaje się wynikać z głębokiego oddania religijnego matki. U Zauner powodem braku porozumienia są różnice kulturowe – te same, które sprawią, że ona sama zastanawia się, czy jest Koreanką w Stanach czy Amerykanką w Korei. Nigdzie do końca nie czuje się sobą, nie jest siebie pewna. Pewne jest tylko to, co kupuje, gotuje i wkłada do ust. Po tej poruszającej lekturze zostaną z nami na pewno opisy przyrządzania koreańskich potraw, poszukiwanie przypraw, mieszania składników. Smak i zapach, które są nicią mocno łączącą córkę z matką, jest tym, co po matce zostaje i co trzyma córkę na powierzchni po jej odejściu. Pięknie opowiedziana historia.
 

Płacząc w H Mart
 

Caleb Azumah Nelson, „Otwarte wody”, przełożył Mariusz Gądek, wydawnictwo Drzazgi.

Chłopak poznaje dziewczynę. On jest fotografem, ona tancerką. I choć podobają się sobie, to ona jest dziewczyną jego przyjaciela. Potem zaczynają się przyjaźnić, jednocześnie powoli zakochując. A potem… teraz powinnam napisać, że zostają parą. I że to piękna i prosta historia miłosna. Ale tak nie jest, kiedy w grę wchodzą społeczne oczekiwania, uprzedzenia i  rasa, nic nie jest proste.

Bohater Nelsona zaczyna bać się wtedy, kiedy zaczyna mu zależeć na drugiej osobie, bo coś tak kruchego jak miłość przecież w każdej chwili można stracić. Albo ktoś, coś je może zabrać. Czy to prawdziwe obawy, czy niepotrzebne? Urojone czy rzeczywiste? Czy w Londynie w XXI wieku młody czarny człowiek może stać się ofiarą rasizmu? Czy jest się czego obawiać?

„Przyszedłeś tu, żeby powiedzieć, że się boisz, bo już dawno zostałeś spisany na straty”, pisze Nelson. Ta piękna historia miłosna i pięknie napisana powieść to z jednej strony wykładnia o tym, czym jest dziś rasizm dla tych, którzy nie rozumieją, na czym on tak naprawdę polega. Nelson o lęku przed białym oskarżycielskim spojrzeniem, białym podejrzeniem pisze tak, że wchodzi on nam pod skórę. I zostaje. Ale „Otwarte wody” to także opowieść o współczesnym klubowym Londynie, o czarnej muzyce, o literaturze, którą dziś czytają młodzi czarni pisarze. Pozwólmy się zaciekawić światom Caleba Nelsona. Książka zdobyły szereg nagród, w tym British Book Awards za debiut roku. Następna powieść, „Small Worlds”, czeka na ekranizację, a my czekamy na polski przekład.
 

Otwarte wody
 

Natasha Brown, „Przyjęcie”, przełożyła Martyna Tomczak, Wydawnictwo Poznańskie.

„Otwarte wody” i „Przyjęcie” powinno się zamawiać w dwupaku. U Nelsona młody fotograf na każdym kroku doświadcza rasizmu lub lęku przed tym, że stanie się jego milczącą ofiarą. W „Przyjęciu” obiecująca, młoda, czarna kobieta pnie się po szczeblach kariery, ale zarówno jej życie zawodowe, jak i prywatne naznaczone jest rasizmem. W pracy sukcesy komentowane są jako wynik „polityki różnorodności”, a nie ciężkiej pracy. Na ulicy staje się adresatką niewybrednych komentarzy. Nie jest pewna czy jej chłopak, w przyszłości dziedzic białej fortuny, będąc z nią, nie zyskuje na towarzyskiej wiarygodności. Niczego nie jest pewna – własnych sukcesów zawodowych, intencji bliskich, ukochanego.

 „Przyjęcie” to opowieść o tym, jak rasizm – ten oczywisty, nazwany i ten wyczuwany, choć zniuansowany – potrafi zniszczyć jednostce życie. Dopiero diagnoza staje się momentem zmiany, przełomu; dopiero wtedy bohaterka Brown postanawia krok po kroku zdemontować rzeczywistość, w której do tej pory starała się nie wychylać. Krótkie, niemal migawkowe, rozdziały mają ogromną moc przekazu. Brown, trafna w swoich obserwacjach, celna w opisującym je języku, nie daje nam, białym, taryfy ulgowej.
 

Przyjęcie Natasha Brown
 

Bernardo Zannoni, „Moje głupie pomysły”, przełożyła Katarzyna Skórska, Wydawnictwo Literackie.

Mały Archie rodzi się pewnej zimy w wielodzietnej rodzinie. Ojciec zniknął, matka jest emocjonalnie niedostępna. Od pierwszych dni widać, że słabi i kobiety nie mają tu głosu, a przetrwają najsilniejsi. Więc kiedy Archie skacząc z drzewa trwale uszkadza kończynę, a matka zamiast do lekarza oddaje go do pracy budzącemu strach lichwiarzowi, chłopak właściwie żegna się z życiem. Do tej pory przecież i tak poznał je od najgorszej strony. Ale okazuje się, że czeka na niego jeszcze wiele niespodzianek, a okrutny lichwiarz daje Archiemu wgląd do tajemnej wiedzy niedostępnej zwykłym śmiertelnikom. Jednak wiedza, jak każde narzędzie, może prowadzić do zguby albo wybawienia, do mądrych albo głupich decyzji. Poza tym, nieważne, jak mądrzy będziemy, zdaje się mówić Zannoni, nie uciekniemy przed naszymi najgorszymi demonami, przed instynktami. Zapomniałam dodać, że Archie jest kuną wychowaną w lesie. W jego świecie tak zwane prawa natury, choć często okrutne, niewiele różnią się od naszych. A „Moje głupie pomysły” bardziej przypominają filozoficzną przypowieść niż fantazję o świecie przyrody. Wspaniała lektura.
 

Moje głupie pomysły
 

Deesha Philyaw, „Sekretne życie pobożnych kobiet”, przełożył Rafał Lisowski, wydawnictwo Czarne.

„Sekretne życie” to jeden z dwóch proponowanych tu debiutanckich zbiorów krótkich form prozatorskich. Bohaterki Philyaw pojawiające się w dziewięciu zostających w pamięci opowiadaniach tworzą uzupełniający się mikrokosmos czarnych społeczności. Wzrastające w rodzinach pozbawionych ojca, z nieobecnymi emocjonalnie matkami, dojrzewające bez wsparcia społecznego, ale w ograniczeniach narzuconych przez opresyjną religię, szukają dla siebie drogi, która pozwoliłaby im żyć w zgodzie ze sobą. Nawet jeśli czasem oznacza to życie „sekretne”, które nie afirmuje się swoją wolnością i swobodą. Philyaw opowiada o kobietach szukających miłości, sensu, pragnących spełnienia, ale na swoich warunkach. Buntujących się przeciwko porządkowi, który inni – zwłaszcza mężczyźni, zwłaszcza kościół – próbują im narzucić. Podoba mi się, jak pisze Philyaw, to jak konstruuje swoje historie, które muszą być opowiedziane właśnie tak, nie inaczej. Jej bezkompromisowość spodobała się też jurorom National Book Award w 2020 – książka dotarła do finału. Czekam na więcej prozy Philyaw, może skusi się na dłuższą formę.
 

Sekretne życie pobożnych kobiet
 

Chisako Wakatake, „Pójdę sama”, przełożył Dariusz Latoś, wydawnictwo W.A.B.

To jest bardzo ciekawy debiut. Nie tylko dlatego, że jego autorka napisała tę niewielką (ok. 140 stron) książkę późno, w wieku 63 lat. Także dlatego, że zajęła się w niej tematami trudnymi: samotną starością, dystansem emocjonalny mmiędzy starzejącą się matką a dorosłą córką, trudnym rozliczeniem z przeszłością, długim wdowieństwem.

Pewnego dnia w głowie mieszkającej samotnie 74-letniej Momoko odzywa się głos. Najpierw jeden, potem kolejny. Wiele głosów. Na początku wydaje jej się, że traci głowę, ale potem zaczyna wsłuchiwać się w pojawiające się w jej głowie historie. To głosy jej dzieciństwa, młodości, jej samej. To głosy mówiące w dialekcie, którego kiedyś, gdy wyjechała ze wsi do miasta, bardzo się wstydziła i za wszelką cenę próbowała się pozbyć. Te głosy wracają, a wraz z nimi wspomnienia z przeszłości, często bolesne. Wiele Momoko poświęciła, by podążyć za marzeniami, jeszcze więcej, by żyć z ukochaną osobą. Co zostało jej teraz? Wakatake w pięknych słowach zwraca uwagę, jak wiele ukrywamy sami przed sobą i jak bardzo nie dopuszczamy siebie samych do życia, gdy nie słuchamy naszego głosu. Momoko, choć późno, odzyskuje swój. I choćby dlatego warto przeczytać tę nagradzaną prestiżowymi nagrodami książeczkę. Wiele się można z niej nauczyć.
 

Pójdę sama Chisako Wakatake
 

Dantiel W. Moniz, Mleko krew żar, przełożyła Dobromiła Jankowska, wydawnictwo Pauza.

Opowiadanie stało się niemal gatunkiem narodowym w Stanach Zjednoczonych. Magazyny „The New Yorker” czy „Atlantic” regularnie zamieszczają krótkie formy na swoich łamach. Chętnie ćwiczą się w nich debiutanci, doskonaląc warsztat. Jego mistrzowski poziom możemy podziwiać w zbiorze Dantiel Moniz. Jej opowiadania ukazywały się w Paris Review, Harper’s Bazaar i American Short Fiction, zanim trafiły do tego zbioru.

Moniz przygląda się społecznościom północnej Florydy, gdzie sama mieszka, a na literacki warsztat wybiera historie kobiet: dziewczynek odkrywających i testujących zasady narzucane przez dorosłych; nastolatek, których ryzykowne pomysły przeradzają się w nieodwracalne czyny; młodych kobiet, które tuż u progu dorosłości zderzają się z opresyjnością religii i reprezentującym ją mężczyzną. Moniz pozwala swoim bohaterkom zrobić krok więcej niż zwykle byśmy chcieli, pozwala im przekonać się, co się wydarzy, gdy spróbują odpowiedzieć na pytanie: co by było, gdyby. Trochę jakby patrzyła na nas, dodając: zawsze chciałaś to wiedzieć, prawda? Jak to jest tak kochać, tak nienawidzić, opuścić kogoś, skoczyć. Jej proza jest uzależniająca, nie można się od niej oderwać. Pachnie latem, upałem, potem, rozgrzanym autem, suchym igliwiem w lesie. Nie pozostawia obojętnym.
 

Mleko krew żar
 

A jakie debiutanckie książki zrobiły na was największe wrażenie? Dajcie znać. Więcej artykułów znajdziecie na Empik Pasje w dziale Czytam.