Karel Čapek to cichy bohater mojego dzieciństwa za sprawą nakręconej na podstawie jego książki-dobranocki o piesku, konkretnie o foksterierce Daszeńce, która przewracała się na krótkich łapkach, piła z miski i gryzła wszystko, ku rozpaczy właścicieli i mojemu wzruszeniu. Teraz myślę, że blisko temu stworzonku do Nemroda z schulzowskich “Sklepów cynamonowych”, chociaż czeski piesek nie przeżywa aż tak intensywnie egzystencjalnej grozy.

O „Inwazji Jaszczurów” dowiedziałam się dopiero jako studentka filologii słowiańskiej, ale ponieważ uparty brak postępów w zgłębianiu starocerkiewnosłowiańskiego dość szybko pozbawił mnie opcji kontynuowania nauki na kierunku bohemistyka, nie zdążyłam się z tym dziełem zapoznać. Teraz nadrabiam, z olbrzymią przyjemnością, mając do dyspozycji piękne wydanie polskie, przygotowane przez Dwie Siostry w oparciu o edycję niemiecką w opracowaniu graficznym giganta NRD-owskiej ilustracji Hansa Tichy. Wprawdzie mój pies natychmiast obgryzł i przeżuł prawy górny róg twardej oprawy, no ale wdech, wydech, Daszeńka, wdech, wydech, nic się nie stało.

Capek inwazja jaszczurów

Muszle, perły i jaszczury

Nie mam pojęcia, jak to się stało, że zmarły w 1938 roku Čapek wiedział, w którą stronę pójdzie świat. Może był wyjątkowym wizjonerem, a może po prostu nie miał złudzeń, patrząc na międzywojenną Europę. W każdym razie jego powieść zaczyna się od romantycznego awanturnika, kapitana żeglugi wielkiej. Mianuje się van Toch, co sprawia odpowiednio holenderskie i kolonialne wrażenie, ale w rzeczywistości jest Czechem z Jevicka, a jego nazwisko zapisuje się jako Vantoch. Ów potężnej postury człowiek pływa po południowych morzach, pije w portach i poszukuje dla kompanii handlowych niewyeksploatowanych jeszcze kolonii perłopławów. Podczas portowej posiadówy dowiaduje się o tajemniczej plaży, do której boją zbliżać się miejscowi - na płytkich wodach można pozyskać perły, ale nikt tego nie robi ze strachu przed morskimi diabłami. Van Toch ma jednak w poważaniu zabobony, a do tego rewolwer i sporo w czubie, zmusza więc lokalnych nurków do rejsu na zakazane wody. Na jego spotkanie wychodzą jaszczury - czarne, gładkie stworki przypominające salamandry, poruszające się na lądzie na dwóch nogach. Przynoszą muszle perłopława, kapitan otwiera je nożem, pozwalając jaszczurom na zjedzenie zawartości, ale zabierając w zamian bezwartościowe dla nich perły. Potem uczy “tapa boys”, jak pieszczotliwie nazywa stworzenia, otwierać muszle samodzielnie. Następnie uczy ich bronić się przed rekinami, które regularnie trzebią populację. A jeszcze później wpada na pomysł, że można przecież wykorzystać salamandry, mnożące się w bezpiecznych teraz wodach na potęgę, do szukania pereł w innych lokalizacjach.

Na to trzeba mieć jednak pieniądze - Van Toch znajduje więc inwestora, znajomego z dzieciństwa, który obecnie jest przedsiębiorcą tak potężnym, że nie musi nawet pisać na wizytówce, czym się zajmuje. Nazwisko “Bondy” mówi samo za siebie. I wszystko zdaje się iść w dobrą stronę, ale romantyczny kapitan po jakimś czasie umiera, zasypany pięknymi perłami rynek przestaje uważać je za towar luksusowy, a setki tysięcy jaszczurów trzeba jakoś wykorzystać, żeby biznes się kręcił. Ponieważ nie nadają się do zjedzenia, Bondy i akcjonariusze postanawiają zrobić z nich niewolniczą, przepraszam, tanią siłę roboczą. Niezbyt przeszkadza im w tym fakt, że salamandry przechodzą błyskawiczną ewolucję, posługują się narzędziami, imitują ludzką mowę, a potem zaczynają się nią posługiwać. Absolutnie przeraża fragment, w którym postrzelony jaszczur jęczy “ogod”, czyli “oh, god”, umierając na plaży, jednak ludzie uznają to tylko za szczekające, pozbawione znaczenia sylaby.

Lęk przed stworzonym przez siebie potworem

Nawet gdyby jakimś cudem uznać, że powieść Čapka opowiada o wymyślonej rasie płazów i nie ma nic wspólnego z rzeczywistością, byłaby to bardzo smutna historia. Ale jeszcze smutniejsze jest to, że Čapek opisuje za pomocą figury jaszczura w zasadzie każdą grupę, którą można zdominować. Najpierw faza romantyczna, zachwyt szlachetnym dzikusem, potem maksymalna eksploatacja, a na koniec paraliżujący lęk przed stworzonym przed siebie „potworem”.

Można podstawić pod to oczywiście niewolnictwo. W drugiej części książki Čapek wyśmiewa się z “humanitaryzmu” światowych imperiów - wycinek z gazety donosi, że Anglia sprzeciwia się sprowadzeniu na swoje terytorium nieszczęsnych płazów, jest bowiem przeciwna niewolnictwu - ale dotyczy to tylko Europy, a nie jej terytoriów zamorskich. Można wstawić dowolne masy ludzkie, od robotników, poprzez „słoiki”, aż po wyobrażoną „hołotę spod znaku 500 plus”. Ale można też zwierzęta, z którymi najpierw żyliśmy blisko, potem zrobiliśmy z nich siłę roboczą, zamknęliśmy na farmach przemysłowych, a obecnie drżymy przed świńskimi i ptasimi grypami i nietoperzami z Wuhan, które kiedyś nas zdziesiątkują, dokładnie tak, jak na to zasługujemy.

Proszę czytać „Inwazję Jaszczurów”, książkę napisaną z piękną swadą, a przy tym zmuszającą do myślenia.

Na koniec mały przypis: tekst wydania oparty jest na poprawionym tłumaczeniu Jadwigi Bułakowskiej z 1949 roku. Pojawiają się w nim natomiast nadal słowa takie jak “murzyn”, “dzikus” czy dość niesmaczne uwagi kapitana van Tocha o zdolnościach poznawczych mieszkańców wysp Pacyfiku. Nie mam oczywiście zapędów do korygowania historii, ale warto zwrócić na to uwagę, czytając książkę ze starszymi dziećmi czy młodszą młodzieżą (albo czytając dla siebie).

Więcej recenzji znajdziesz na Empik Pasje w dziale Czytam.