Nieusuwalne skutki odcięcia

Sennheiser, Canon, Verbatim, Harman Kardon. „27-calowy iMac naszpikowany programami, których nazwy bez wyjątku kończą się na Pro”, kosmetyki Matrix Biolage i Lanza Healing Pure do pielęgnacji włosów i skóry twarzy. Oczywiście solidne meble z inteligentnymi rozwiązaniami i o fikuśnie skandynawskich nazwach nadanych im przez designerów. Na pierwszych stronach „Quality time” pada kilkadziesiąt nazw marek różnych produktów i usług, aż poza literami zaczynamy wręcz widzieć logotypy potentatów branż dostarczających satysfakcji z posiadania.

Są tu też „szwedzkie chipsy ze szwedzkich ziemniaków uprawianych w szwedzkich gospodarstwach ekologicznych” spożywane namiętnie przez jedno z trojga dzieci narratora. Jesteśmy bowiem w Sztokholmie, dzieci mówią z ojcem po szwedzku, ta książka jest napisana po szwedzku. A jednak bez wątpienia została wymyślona po polsku, przez późno debiutującego nią w prozie Jurka Sawkę, jednego z dziesiątek tysięcy marcowych emigrantów.

I chociaż ta autofikcja rozgrywa się podczas jednego weekendu w tych samych, być może, okolicach, nad którymi kiedyś latał Karlsson z dachu, jej zasadniczym tematem jest właśnie niejednoznaczny los emigranta. Tego jednego, konkretnego faceta pod siedemdziesiątkę, który dobrze się zintegrował i realizuje karierę w teatrze, czyli w dziedzinie wybranej przez niego jeszcze w Polsce. Ale przede wszystkim „Quality time” mówi o nieusuwalnych skutkach odcięcia, które pozostaje wiecznym źródłem różnego rodzaju przykrości, bez względu na ewentualne zmiany na lepsze, jakie może zaoferować.

Quality time

Obfitość i braki Zachodu

„O ile pamiętam, nigdy nie odczuwałem jakiejś szczególnej przynależności” – mówi dziś Sawka, a narrator jego powieści zręcznie wyjaśnia powody tego stanu rzeczy. Czesko-żydowskie pochodzenie, pełna rozczarowań relacja z ojcem, system, którego zresztą ojciec był drobnym trybikiem, specyficzne cechy własne (zespół Aspergera). „Ale oczywiście emigracja pogłębiła zakwestionowanie takich podstawowych pojęć jak dom, rodzina, kraj, ojczyzna” – dodaje autor. Nie znam szwedzkich spektakli Sawki, ale w jego biogramie można o nich przeczytać, że:

 „badają ambiwalentne uczucia wywołane procesem asymilacji człowieka Europy Wschodniej z kulturą dostatniego Zachodu: tęsknotę za utratą wyidealizowanej swojskości; lęk i fascynację, jakie budzi konsumpcjonizm, pożądanie pięknych towarów i nowoczesnego stylu życia, którego przyjęcie okazuje się jednoznaczne z cichym przyzwoleniem na obyczajowy konserwatyzm”.

W „Quality time” jest nie inaczej.

Ironia, z jaką autor traktuje zdobycze szwedzkiej socjaldemokracji nie jest napastliwa – jego narrator niewątpliwie docenia przywilej korzystania z nich. Wynika ona raczej z pozycji obserwatora: to wkomponowany w spójną całość obcy, który rewanżuje się za dawanie mu jego obcości do zrozumienia dbaniem o własną integralność, czyli odmową całkowitej konwersji. Co przy okazji wpisuje się w jedną z rzekomych cech narodowych, w które Polacy lubią wierzyć. Z tym że kiedy córka narratora pyta, dlaczego nigdy jeszcze nie pojechali do Polski, w odpowiedzi wyręcza go najstarszy syn: „Bo tata nienawidzi Polski”.

Walka z czasem i z wiekiem

Tytułowy „jakościowy czas” to wynikający z rozwodowych ustaleń o dzielonej opiece nad dziećmi weekend we czwórkę: narrator, dziewięcioletnia Mała, uzależniona od wizyt w supermarkecie, nastoletni Chłopiec, fan angielskiego futbolu dzielący z ojcem zespół Aspergera, a wyjątkowo także przebywający w Sztokholmie przelotem Syn - student, obywatel świata, od którego „życie towarzyskie w sposób bezlitosny wymaga najwyższej staranności”.

Jest leniwy sierpień, bardzo niewiele się dzieje fabularnie, nie licząc nieudanej wycieczki na basen (w volvo wypożyczonym od Ormianina, który uciekł z Iranu i ma mały warsztat, chociaż jest inżynierem – różne są opcje integracji). Oraz bulwersującego incydentu z martwym pieskiem w windzie, który wywołuje potencjalnie ważkie konsekwencje dla obcych sobie sąsiadów – tu Sawka jakby tylko sygnalizował, że zwykle pisze dla teatru.

W ramę weekendu z dziećmi Sawka oprawia portret człowieka, który, po pierwsze, próbuje – z wątpliwymi efektami - zasypywać generation gap. Tym głębszy, że z racji późnego ojcostwa musi znosić upokarzające branie jego córki za wnuczkę. Kłopotów z wiekiem – to po drugie - jest więcej, bo narrator pozostaje w luźnym związku z kobietą młodszą o jakieś trzydzieści lat, której dość namiętne listy wyręczają go z konieczności dodatkowego detalizowania natury tej relacji. I dzięki temu może skupić się na przygotowaniach do nieuchronnego jej końca: listu, w którym kochanka pisze mniej więcej tak:

„Chciałabym, żebyś nagle umarł, oszczędził nam własnego starzenia i koniecznych przykrych decyzji – czy to nie byłoby wspaniałe? Ostatni odcinek naszej telenoweli”. „Aha” – kwituje adresat.

W innym miejscu notuje, że seksualność ludzi starych, zwłaszcza z młodszymi, to ostatnie tabu społeczeństw, które już zaakceptowały eutanazję.

Po trzecie, mamy tu do czynienia z człowiekiem, którego temperament i poczucie humoru nie pozwalają traktować życia całkiem serio. Rozpoznały to już słusznie właściwe służby gomułkowskiego aparatu władzy, kiedy oficjalnie dostrzegły w nim podstępnego syjonistę, ale tak naprawdę – jak możemy założyć - niereformowalny element wywrotowy, którego należy się pozbyć, zanim zacznie poważnie bruździć i deprawować obywateli swoją ekstrawagancją.

Po czwarte, mimo wszystko jest to człowiek po słowiańsku sentymentalny Może nie aż tak, żeby lubił sielanki, ale żeby pojechać pod wpływem impulsu, po wielu latach, samotnie do rodzinnego miasta – czemu nie?

Cierpki humor i publicystyczne zacięcie

Kiedy umiera mu matka, w należycie wyposażonym domu opieki dla cierpiących na Alzheimera, on musi pozbyć się zgromadzonych przez nią niepotrzebnych rzeczy. i chociaż ma to miejsce całkiem niedawno, powtarza się scena jakby prosto z „Fuchy” Skolimowskiego, albo „Lokatora” Polańskiego: klasyczna konfrontacja autochtona z przybyszem, czyli w domyśle dzikusem, a w najlepszym wypadku naprzykrzającym się dziwolągiem. Potem pogrzeb, świecki, bez trumny, za to z rozrzuceniem prochów – trudne do zaakceptowania dla cioci Wiery (obok matki i ojca jedyna osoba w tej opowieści występująca pod imieniem), która przywiozła z kraju garść ziemi, żeby rzucić ją do grobu.

„Przeżegnała się, rozsypała tę ziemię na trawnik, padła na kolana i zaczęła się żarliwie modlić. Wyglądało to surrealistycznie, wręcz komicznie. Myślę jednak, że wszyscy byliśmy jej za to wdzięczni. Za autentyczny smutek, na który ja od dawna nie mogłem się zdobyć”. Smutek, który „u większości ludzi Zachodu zastąpiły depresja, agresja i lęk”.

I taka jest ta książka: eklektyczna, sięgająca po wiele rejestrów, poprzeplatana cierpkim humorem i publicystycznym zacięciem. W tym ostatnim, ale także w ogólnej poetyce przypomina prozę Janusza Rudnickiego, trochę sylwiczną, zaczepną, nerwową, egotyczną, ale mimo wszystko bez kabotyństwa.

Czy taka formuła może działać w pisaniu bardziej oddalonym od autobiograficznego doświadczenia? Nie miałbym nic przeciwko, gdyby Sawka spróbował.

Więcej recenzji znajdziesz na Empik Pasje w dziale Czytam.