W młodości miałem plan, żeby napisać coś genialnego, a potem szybko umrzeć. Chciałem zostać pisarzem. Na studia poszedłem głównie po to, żeby wymigać się od wojska. To były czasy, kiedy trudno się było identyfikować z państwem polskim. Może nie broniłbym się tak przed służbą w wojsku, gdyby ustrój był inny. Poszedłem na polonistykę. Wydawało mi się, że te studia mają coś wspólnego z pisaniem. Błąd. Polonistyka nie jest absolutnie kierunkiem dla przyszłych pisarzy. W moich czasach kształciła głównie pedagogów. Właściwie nie dała mi żadnego zawodu, bo nauczycielem nie chciałem być w żadnym wypadku. Ale zawalił się ustrój i pojawiły się nowe perspektywy.

 
Dziennikarzem zostałem przez przypadek.
Skończyłem studia, musiałem czymś się zająć. Chciałem zarabiać na życie pisaniem, a ponieważ nie było popytu na prozę, pomyślałem, że zacznę pisać felietony na tematy polityczne. Zrobiłem przegląd tytułów dostępnych w kioskach. Było tego niewiele. Właściwie tylko „Gazeta Wyborcza” i jej rozmaite klony. „Wyborcza” nie podobała mi się od samego początku. Czułem, że jest w tym jakiś szwindel, za duża jednomyślność. Był jeszcze „Tygodnik Solidarność”, który też mi się nie podobał. Byłem fanem „Solidarności” jako podziemnego ruchu, ale uważałem, że żaden związek zawodowy nie jest predestynowany do tego, by wprowadzać wolnorynkowe reformy. Wybrałem „Najwyższy Czas”. Wydawcą gazety był Janusz Korwin-Mikke, którego zauważałem już wcześniej. Wydawał mi się człowiekiem niebanalnym i ciekawym. Podobnie postrzegałem jego tygodnik. Oczywiście dostrzegałem też wady tego pisma, np. legalizm, każący z szacunkiem pisać o Jaruzelskim per „pan prezydent”, i inne tego typu wygłupy. Ale przymknąłem na to oko, napisałem kilka felietonów i udałem się do redakcji. Tak się szczęśliwie złożyło, że Korwin właśnie pokłócił się z autorem, który pisał felieton na ostatnią stronę. Zrobiło się wolne miejsce. Pieniędzy na tym nie zrobiłem, ale zacząłem pracować na własne nazwisko. I mogłem pisać absolutnie wszystko, bo to była jedyna gazeta, w której nie obowiązywało nic takiego jak „linia pisma”. W „Najwyższym Czasie” można było napisać, że Korwin-Mikke jest głupi. I on ten tekst puszczał, tyle że z nim polemizował.

 
Jako felietonista zacząłem wyrabiać sobie markę. Zwrócił na mnie uwagę nieżyjący już Jerzy Mikke, starszy pan o chadeckich przekonaniach, który chciał stworzyć poważny tygodnik chadecko-konserwatywny. Chyba był on z Korwinem spokrewniony, ale na pewno nie podzielał jego poglądów. Mikke zaprosił mnie na łamy pisma, które tworzył. Pismo nazywało się „Polska Dziś”. Na początku lat dziewięćdziesiątych podejmowano wiele prób poszerzenia dyskursu w mediach, ale większość z nich kończyła się fiaskiem. Tak było i w tym wypadku. Zabrakło pieniędzy. Ale przede mną pojawiła się nowa szansa. Do Mikkego zgłosił się Wojciech Reszczyński, który właśnie zakładał Radio Wawa i miał problem ze znalezieniem adeptów zawodu dziennikarskiego. Szukał ludzi, którzy mieliby przygotowanie polityczne i wiedzę historyczną, a nie tylko bezmyślnie czytali na antenie to, co napisała „Gazeta Wyborcza”. I tak trafiłem do radia. Pracowałem tam przeszło rok, najpierw jako serwisant, a potem szef zmiany, któremu podlegały newsy. To była praca na pełnych obrotach, ponad dwadzieścia dyżurów w miesiącu. Wybierałem informacje, przygotowywałem dzienniki. Prawdziwa szkoła dziennikarstwa. Odszedłem z przyczyn finansowych, gdy pojawiły się kolejne propozycje.

 
Piotr Wierzbicki zaprosił mnie do współpracy z „Gazetą Polską”. Chciał, żebym pokierował działem kultury. Sam był melomanem i miał nadzieję, że znam się na muzyce klasycznej. Szybko wyprowadziłem go z błędu. Zostałem kierownikiem działu „Cywilizacja”, ale pisałem też teksty publicystyczne. Był moment, że „Gazeta Polska” całkiem dobrze prosperowała, niestety tego nie wykorzystano. Były pieniądze, trzeba było pismo unowocześnić, tak jak w tym czasie zrobiła „Polityka”. Ale Wierzbicki był człowiekiem starej daty. Uważał, że ludzie kupują gazetę dla treści, a nie dlatego, że jest poręczna i ładnie wygląda. A to nie do końca prawda. „Gazeta Polska” mogła wyjść z niszy, nie udało się.

 
Niezależnie od współpracy z „Gazetą Polską” wraz z kolegami wydawałem pismo fantastyczne „Feniks”. Pełniłem w nim funkcję redaktora naczelnego. Zrzekłem się tej funkcji, gdy podjąłem decyzję, której pozostałem wierny do dziś, że nie chcę pracować na etacie w żadnej redakcji. Nadal współpracowałem z „Gazetą Polską”. Odszedłem, gdy Piotr Wierzbicki zaczął grzebać w moich tekstach. To był gwałt na mojej niezależności.

 
Pierwszy przełom w mojej dziennikarskiej karierze nastąpił wtedy, kiedy zostałem rzecznikiem prasowym Unii Polityki Realnej. Na scenie politycznej było wtedy wiele ugrupowań, a telewizja dla zabezpieczenia pluralizmu, starała się mieć ludzi z każdej partii, także przedstawiciela tzw. prawicy. Dziś jest odwrotnie – dobrze jest mieć jakiegoś lewicowca w studiu. Jako rzecznik prasowy występowałem w mediach elektronicznych niejako z urzędu. Ale moje rzecznikowanie nie trwało długo. Korwin bywał mocno poirytowany tym, że gdy walnął coś głupiego, ja natychmiast zaczynałem prostować. Tymczasem jego zamiarem było walnąć coś głupiego i wszystkich poruszyć. Nie potrzebował rzecznika. Niemniej dzięki temu epizodowi zacząłem być kojarzony jako prawicowy oszołom, który jednak ma ciekawe poglądy i nawija do rzeczy. To zaprocentowało. Ale dziś zdecydowanie odradzałbym dziennikarzom rzecznikowania i angażowania się w politykę. To grób dla dziennikarza. Mnie się upiekło, bo czasy były inne. Poza tym UPR to nie była partia z prawdziwego zdarzenia, raczej zgromadzeniem ludzi szalonych na punkcie pewnej idei.

 
Drugim przełomem było przyznanie mi w 2001 roku Nagrody Kisiela. Mówiąc szczerze, nie pamiętam, czy dostałem jeszcze jakąś inną nagrodę w dziedzinie dziennikarstwa. Nie przywiązuję do tego szczególnej wagi. Cień człowieka nie rośnie tylko dlatego, że na jego półce stoją bloki pleksiglasu czy inne figurki. Ale ta jedna nagroda miała dla mnie duże znaczenie, bo pozwoliła mi wyjść z szuflady. Przez całe lata dziewięćdziesiąte funkcjonowałem w niszy. Odium publicysty prawicowego wykluczało mnie z głównego nurtu mediów. Nagroda Kisiele zdjęła ze mnie to odium i pozwoliła zaistnieć w mediach wysokonakładowych. Dobrze, bo ta nisza prawicowa coraz bardziej się w ostatnich latach rydzykowała i sam miałem ochotę stamtąd drapnąć. Zaczynało się robić nieciekawie.

 
Jeśli, któremuś dziennikarzowi wydaje się, że zmienia rzeczywistość, to znaczy że ma silną megalomanię i powinien pogadać z lekarzem. Bo rzeczywistość jest trudno zmienić nawet przy użyciu bomby atomowej, a co dopiero przy użyciu słów. Czasami spotykam czytelników, którzy mówią mi, że zmieniłem ich sposób myślenia, że wpłynąłem na ich postrzeganie pewnych zjawisk. Poczytuję to za sukces. Wiem także, że dla niektórych środowisk jestem człowiekiem nieopisanie irytującym. To też jest coś. Bo jeżeli ich wkurzam to znaczy, że nie mogą sobie ze mną tak łatwo poradzić.

 
Kiedy zaczynałem pracować jako dziennikarz, młodym ludziom chyba łatwiej było się przebić niż obecnie. Dziś panuje w redakcjach system korporacyjny. Dziennikarz ma pracować na redakcję, a nie na własne nazwisko. Bo jak zdobędzie pozycję i popularność, zacznie stawiać warunki, a tak można się go pozbyć bez większej straty, gdy tylko zacznie podskakiwać. Nie wiem, co musiałby zrobić młody dziennikarz, który dziś chciałby się przebić do czołówki. Zabicie prezydenta pewnie zagwarantowałoby publicity, ale co dalej?

 
Magdalena Karst

 

PDF_empik.jpg  - pismo warsztatowe Instytutu Dziennikarstwa Uniwersytetu Warszawskiego