Autor: Łukasz Grzymisławski

Należy być ostrożnym, gdy umieszcza się grupę nietuzinkowych ludzi na dłuższy czas w jednym miejscu. Skutki bywają nieobliczalne – wiedzą o tym zarówno scenarzyści filmów sensacyjnych, z Quentinem Tarantino na czele („Wściekłe psy” czy „Nienawistna ósemka” służą przykładami), jak i historycy literatury, mający na uwadze dwa brzemienne w skutki  wydarzenia. Pierwsze to ucieczka Boccaccia oraz jego przyjaciół – realnych bądź wymyślonych – z ogarniętej zarazą Florencji do ustronnej willi. To tam spędzili w zamknięciu dwa tygodnie, opowiadając sobie błyskotliwe historie. Dziś znamy je jako „Dekameron”. Z kolei drugie miało miejsce w 1816 – roku, który zapisał się w kronikach serią apokaliptycznych wydarzeń.

Zamknięci w jednym miejscu ekscentrycy zawsze wybuchają

Obecnie wiemy, że pogodowe anomalie, zimno i ciemności spowijające Europę tamtego lata były efektem erupcji wulkanu Tambora na wyspie Sumbawa w Holenderskich Indiach Wschodnich (dzisiejszej Indonezji). Jednak wówczas cierpiący głód z powodu katastrofalnie nieudanych zbiorów Europejczycy  obserwowali wschody czarnego słońca pod spowitym ciężkimi pyłami niebem w rosnącym przekonaniu, że zbliżają się czasy ostateczne. A nastroju nie poprawiał im fatalny bilans dopiero co zakończonych wojen napoleońskich.

W takich ponurych okolicznościach kilkoro przyjaciół zdecydowało się zakończyć swoją włóczęgę po kontynencie – na przekór wszystkiemu odbywaną w raczej bukolicznych nastrojach – w leżącej nad Jeziorem Lemańskim, nieopodal Genewy, willi Diodatich. Wynajął ją 28-letni lord Byron – nie przymierzając, już wtedy istny Mick Jagger swoich czasów. Spędzał  tam czas na pisaniu, żeglowaniu i wycieczkach górskich wraz z oczytanym lekarzem Johnem Polidorim. Przybyszami, którzy do nich dołączyli, byli 24-letni Percy Bysshe Shelley, jego niebawem już (druga) żona Mary Godwin oraz jej przyrodnia siostra Claire Clairmont, obie mniej więcej 18-letnie.

 

Ideot

 

Tajemnica prawdziwego autora

Osobliwa paczka – wszyscy w permanentnej ucieczce przed długami/plotkami/skandalem towarzyskim/presją znakomitych rodzin – wpadła na pomysł, by umilić sobie pobyt, urządzając konkurs na najbardziej zajmujące opowiadanie. Efektem rzuconego wyzwania jest m.in. powieść grozy, a według wielu pierwszy w historii utwór science fiction: „Frankenstein, czyli współczesny Prometeusz”, zaproponowany przez… no właśnie, co do tego zdania pozostają podzielone.

Wersję pierwszą, przypisującą autorstwo Shelleyowi, próbował od samego początku dyskredytować sam poeta. W obawie przed konsekwencjami prawnymi, które tak obrazoburcze dzieło mogło ściągnąć na autora, wysłał on wydawcy w Londynie niepodpisany, a jedynie opatrzony przemową rękopis,. Tylko usposobienie, talent, upodobania i obsesje Shelleya mogły, zdaniem współczesnych mu krytyków (oczywiście mężczyzn), zrodzić tak prowokacyjny utwór.

Gdy w latach 20. XIX w. doszło do jeszcze głośniejszego, drugiego wydania powieści, zaczęła obowiązywać wersja druga. Według niej postaci Wiktora Frankensteina oraz potwora, którego stworzył na swoją zgubę, wyszły spod ręki Mary Shelley.

Jest wszakże jeszcze jedna hipoteza, której świeżej daty paliwa dostarczyło pewne odkrycie. Ono być może stanowiło bezpośrednią inspirację dla książki „Ideot” Kaspra Bajona.

Potwory pełne kłamstwa, okrucieństwa i zdrady

Otóż w 2010 roku dr Daisy Hay, badaczka XIX-wiecznej literatury, dokonywała kwerendy w New York Public Library. W zasobach Pforzheimer Collection, czyli jednego z najważniejszych zbiorów archiwów związanych z Shelleyem, natrafiła na wspomnienie spisane przez Claire Clairmont, ową przyrodnią siostrę Mary Shelley i kochankę Byrona, matkę jego niechcianego dziecka. Była to sensacja z co najmniej dwóch powodów. Po pierwsze, rzadko się zdarza, by odnajdywano całkiem nieznane dokumenty dotyczące tak dogłębnie przebadanych życiorysów. Po drugie, Clairmont opisała bez ogródek, co z perspektywy czasu sądzi o połączonych sławną przyjaźnią Shelleyu i Byronie. Z nader bliska obserwowała, jak dwóch najświetniejszych poetów swojej epoki zamienia się w „potworów pełnych kłamstwa, okrucieństwa i zdrady”. Skąd ta surowość oceny, skąd te emocje? Może nie powinny dziwić, jeśli weźmie się pod uwagę, że skutkiem praktykowania wolnej miłości przez tę czwórkę były kolejne ciąże Mary i Claire (doktorat na Oxfordzie temu, kto dowiedzie bezsprzecznie, czyje).

Claire, piękniejsza, ale skromniejsza, bardziej wycofana z dwóch sióstr wychowanych w postępowej – w granicach ówczesnego rozsądku – rodzinie, według niektórych miała być zarazem bardziej utalentowana, zdeterminowana i sprawcza. Jej spisany atak na obu kochanków może skrywać zaszyfrowane wskazanie, kto naprawdę napisał „Frankensteina”.

Bajon konstruuje swoją książkę z dwóch odrębnych części. W pierwszej nanizuje na nić eseju historię Shelleya, Byrona i związanej z nimi dwójki młodych kobiet. Efekt przywodzi nieco na myśl metodę Sebaldowską. Pierwszoosobowy narrator jedzie nad Leman, potem w Toskanii ogląda plażę, na którą morze wyrzuciło ciało Shelleya, jest we Florencji, gdzie Clairmont dożyła sędziwych dni w dobrowolnej izolacji od świata i gdzie szukał jej bezskutecznie Henry James. Odnotowuje prawdopodobne konsekwencje jej pobytu w Rosji, gdzie miała m.in. poznać język polski. Próbuje dociec, skąd jej (albo Mary?) wiedza o galwanizacji zwłok. Zbiera też liczne hipotezy dotyczące genezy pomysłu spisanego w willi Diodatich, włącznie z legendą związaną z Ząbkowicami Śląskimi (miejscowością, nazywaną po niemiecku Frankenstein, na początku XVIII w. wstrząsnął skandal, gdy na jaw wyszły ohydne praktyki stosowane przez tamtejszych grabarzy). Przede wszystkim zaś – kolekcjonuje poszlaki, które mogą świadczyć za tezą, że „Frankensteina” tak naprawdę napisała Clairmont.

Druga część to rekonstrukcja innego dzieła, o którym skądinąd wiadomo, że naprawdę i na pewno zostało napisane przez Clairmont, ale zaginęło – „The Ideot” właśnie. Ujęta w ramy opowiadania grozy historia traktuje o fatalnej miłości, sprowadzającej straszne fatum na kochankę dwóch całkowicie odmiennych, ale połączonych ze sobą – dosłownie na śmierć i życie – mężczyzn. Utwór ma formę późnego, niemal na łożu śmierci, wyznania straszliwej winy. Nie bez powodu przypomina ono sposób, w jaki tego typu opowieści snuli Poe czy Lovecraft, a po nich Borges.

Gra w narodziny monstrum

Pomysłowe zestawienie obu części daje zgrabną, sensowną, a na wielu poziomach nawet dydaktyczną, całość. W tym sensie „Ideot” mówi o tym, jak literatura może napędzać i uprawdopodabniać najbardziej fantastyczne teorie, o ile znajdzie się czytelnik wystarczająco dociekliwy, by podjąć taką grę.

Rozwikłania zagadki wydarzeń z lata 1816 w willi Diodatich nie ułatwiło gorzkie rozstanie ich uczestników, a wkrótce potem przedwczesna śmierć większości z nich – co zresztą wielu odczytywało jako karę siły wyższej za zuchwałe naruszanie świętych tabu. Shelley – dopisujący do swego nazwiska w księgach hotelowych „ateista” – utonął, gdy jego żaglową łódź dopadł sztorm na Morzu Tyrreńskim. Nadjedzone przez ryby i ptaki zwłoki zidentyfikowano m.in. po egzemplarzu poezji Keatsa w kieszeni surduta. Byron zmarł na malarię w Grecji, gdzie walką o dobro ludzkości być może zagłuszał wyrzuty sumienia z powodu win wobec konkretnych ludzi. Polidori zaś – zdążywszy wprowadzić do bestiariusza romantycznej literatury figurę wampira – popełnił samobójstwo. Natomiast Mary i Claire żyły długo, ale kontakty utrzymywały wyłącznie korespondencyjne, przemilczając to, co je od siebie oddaliło.

Sami przyznajcie – trudno o lepszy temat do wymyślania na jego kanwie kolejnych fantastycznych opowieści. Podtytuł książki Bajona – „rzecz o narodzinach potwora” – może tu dotyczyć tak wielu różnych wykrzywień, iluzji, domniemanych zawłaszczeń i patologii, że aż strach zapytać, co pozostaje „normalne”.

Więcej recenzji znajdziesz w pasji Czytam.