Rozmowa z Małgorzatą Szejnert o jej nowej książce „Wyspa klucz”


– Czym była Ellis Island? Portem? Stacją? Kluczem do szczęścia?



- Ellis Island nie była portem. Statki zawijały do portu w Nowym Jorku, a potem cały tłum emigrantów przerzucano na wyspę promami. Jeżeli nazywamy Ellis Island kluczem, to dlatego że stanowiła ona bramę do Ameryki dla kilkunastu milionów przybyszów. Ale natura klucza jest taka, że i otwiera, i zamyka. Około sześć procent przybyłych deportowano. Wiązały się z tym ciężkie tragedie, bo ci ludzie zostawili wszystko po drugiej stronie i nie mieli do czego wracać. Nie wpuszczano chorych na jaglicę, gruźlików, ludzi opóźnionych w rozwoju, a w pewnym okresie także analfabetów. Ameryka nie chciała obywateli, którzy mogliby stać się tak zwanym ciężarem publicznym. Rodziny musiały się decydować albo na to, że zostaną rozdzielone, albo na wspólny powrót. Na tej wyspie panowało niesamowite napięcie: od wielkiego szczęścia po najciemniejsze dramaty.


– „Wyspa klucz” podobnie jak „Czarny Ogród” opowiada o wydarzeniach, które obejmują ponad sto lat.  A ile czasu zajęło pani przygotowanie tej książki?


– Mniej więcej dwa lata, ale temat chodził mi po głowie od dawna.  Otóż w 1973 roku ukazały się w Polsce „Listy emigrantów z Brazylii i Stanów Zjednoczonych 1890-1891”. Ta  książka wywarła na mnie ogromne wrażenie. Zawiera listy, które wysyłali mężczyźni, którzy pojechali na zwiady i zaczepili się w Ameryce, do rodzin w Polsce, zwłaszcza do żon, które chcieli sprowadzić. Te listy, pisane pięknym, czułym archaicznym językiem, zostały zatrzymane przez cenzurę i rodziny nigdy ich nie otrzymały (zbiór zachował się w Archiwum Państwowym w Warszawie). W ten sposób władze carskie hamowały emigrację do Stanów Zjednoczonych. Kiedy jako turystka zwiedzałam muzeum imigracji otwarte w 1990 roku w gmachach dawnej stacji na Ellis Island, przypomniałam sobie te listy. Oglądałam więc to miejsce i niezwykle ciekawe zbiory z tym większym przejęciem. Ale ciągle jeszcze nie myślałam o pisaniu książki o wyspie. Tak się zdarzyło, że po ukazaniu się „Czarnego Ogrodu”, kiedy już był czas na następny temat, szukałam jakichś informacji genealogicznych. Weszłam do Internetu i trafiłam na witrynę muzeum na Ellis Island, bo ma ona wyszukiwarkę, która  pozwala ustalić, kto kiedy przypłynął na wyspę i zawiera liczne dane o tych osobach. Pomyślałam – sprawdzę, czy żony, do których wysyłano listy zatrzymane przez cenzurę, przypłynęły kiedykolwiek do swoich mężów. Miałam nazwiska i miejscowości, określiłam prawdopodobny wiek tych osób i wyszukiwarka wskazała mi, że jedna z bohaterek dotarła do Ameryki 20 lat później. Innych osób nie udało mi się znaleźć. Wtedy zaczęłam myśleć o Ellis Island jako o temacie.


– Jak wyglądał dalszy etap pracy?


– Wiedziałam, że będę musiała popracować jako reporterka na Ellis Island, ale musiałam się do tego przygotować. W polskich bibliotekach nie znalazłam żadnych materiałów, natomiast były ich setki jeśli nie tysiące w bibliotekach anglosaskich, m.in. w British Library. Ponieważ mam rodzinę w Londynie, postanowiłam odwiedzić bliskich i przejrzeć niektóre książki w tej bibliotece. Na początek zamówiłam „Encyclopedia of Ellis Island”. Okazała się fascynująca. A z informacji o jej autorze, Barrym Moreno, wynikało, że jest bibliotekarzem muzeum na wyspie. Napisałam do niego maila, zapytałam, czy mogę liczyć na jego rady i informacje i dostałam bardzo zachęcającą odpowiedź.


– Co było podstawą do sportretowania nieżyjących już bohaterów?


– W bibliotece na Ellis Island zgromadzono, obok książek, wiele innych materiałów: fotografie, manuskrypty, filmy, nagrania mówiące nie tylko o emigrantach, ale także o organizacji wyspy i o jej załodze. Przez jeden wiosenny miesiąc czytałam codziennie te materiały, a potem wróciłam jeszcze na drugi miesiąc, na jesieni, i moje zainteresowanie przesuwało się coraz bardziej z imigrantów na załogę.  To były niezwykłe indywidualności: pierwszy komisarz wyspy był weteranem wojny secesyjnej, jego zastępca brał udział w ujęciu zabójcy Lincolna, jednym z tłumaczy był Fiorello La Guardia, później sławny burmistrz Nowego Jorku, a doktor Salmon, wielki oryginał, jest dziś uznawany za jednego z ojców amerykańskiej psychiatrii. Najbardziej zafrapowała mnie sytuacja tej załogi. Byli to ludzie na ogół przyzwoici, dzielni i z wyobraźnią, z humanitarnymi, demokratycznymi przekonaniami, a jednocześnie lojalni urzędnicy stojący na straży ustaw imigracyjnych. Musieli więc rozdzielać rodziny, deportować słabszych, czyli postępować okrutnie. Ten konflikt wewnętrzny jest jednym z głównych tematów książki.
Wielu z tych ludzi miało poczucie wyjątkowości i historyczności swojej roli i spisywało wspomnienia. Autobiografię pozostawił na przykład Robert Watchorn,  który do Ameryki przyjechał jako biedny chłopiec z angielskich „familoków” górniczych, a po latach został komisarzem na Ellis Island. Wrażliwa pracownica społeczna Ludmiła Foxlee, Czeszka z pochodzenia, pozostawiła wspomnienia pełne wyjątkowych szczegółów i obserwacji.  


– Jakie są według pani podstawowe różnice pomiędzy reportażem poświęconym współczesnym wydarzeniom a reportażem historycznym?


– Reportaż historyczny można uzasadnić tylko tym, że ma także życie współczesne. Reportaż zamknięty w historii, który nie stanowi istotnego komentarza do dzisiaj, nie ma chyba racji bytu. Z kolei trudno sobie wyobrazić obszerniejszy reportaż współczesny, który nie sięgałby do historii, bo ona pozwala zrozumieć postawy jego bohaterów. Myślę więc, że podział na reportaż historyczny i współczesny jest dosyć sztuczny. Natomiast istotne wydają się pytania, jak reporter ma sobie poradzić z tym, co w reportażu jest historyczne: z brakiem żywej sytuacji, w której uczestniczy i żywego rozmówcy i do jakiego stopnia możliwa jest rekonstrukcja wydarzenia czy stwarzanie dialogu. W przypadku Ellis Island nie miałam takich dylematów, bo zachowało się wiele ciekawych i barwnych świadectw, które można było przytaczać.


– Czy na tę książkę w jakiś sposób wpłynęły pani własne emigranckie doświadczenia?


– W stanie wojennym wyjechałam z dziesięcioletnim synem do Nowego Jorku. Byłam zdecydowana na emigrację. Ale wróciliśmy po niecałych trzech latach. System tak już trzeszczał, że oboje doszliśmy do wniosku: można i trzeba jechać do Polski. Był rok 1986. Ale przez  trzy lata zanim doszło do tej decyzji, nieustannie rozważałam, wracać, czy nie wracać, czym grozi powrót, a czym – pozostanie w USA. Gdzie żyć, jak sobie poradzić? Potrafię więc sobie wyobrazić cierpienia ludzi, których sytuacja była o wiele bardziej dramatyczna niż moja. Są mi bliscy. Współczuję im i podziwiam ich odwagę.


Rozmawiała Marta Mizuro