Autor: Piotr Miecznikowski

Konkurs Piosenki Eurowizji, nazywany potocznie Eurowizją, to festiwal który z roku na rok staje się coraz ciekawszym zjawiskiem, którego oglądalność wciąż rośnie. Możliwe, że jest to fenomen wywołany przez najróżniejsze sensacje i kontrowersyjne wyniki (każdy lubi takie nieoczywiste sytuacje), ale jest jeszcze jeden aspekt, którego nie da się przecenić - Eurowizja pokazuje nam co roku artystów, którzy pochodzą z krajów, nie bójmy się tego stwierdzenia, spychanych na margines show biznesu. Przeciętny słuchacz w Polsce, bardzo rzadko ma jakiekolwiek pojęcie o muzyce Węgier, Chorwacji, Malty czy Maroko.
Ostatnią edycję konkursu wygrał artysta, który od samego początku płynął pod prąd panujących trendów, nie przebierał się w cekiny, nie tańczył, nie ział ogniem. Po prostu wyszedł na scenę i zaśpiewał piękną, wzruszającą balladę. Duncan Laurence z Holandii, bo właśnie o nim mowa, udowodnił że nawet najbardziej ekstrawagancki performance nie jest w stanie wygrać z dobrą muzyką. Przeczytajcie rozmowę z tym bardzo młodym i bardzo sympatycznym kompozytorem i wokalistą.

Piotr Miecznikowski: Duncan, pochodzisz z małego miasta w Holandii, gdzie muzyka nie znajduje się na liście społecznych priorytetów. Dochodzenie do miejsca, w którym dziś jesteś musiało być długim i trudnym procesem.

Duncan Laurence: - To prawda, w moim mieście nikt nie stawiał na muzykę jako na zjawisko, z którym można wiązać plany na przyszłość. Była tam malutka, lekko zakurzona szkoła muzyczna, ale trudno było znaleźć miejsce, w którym można by pisać i grać muzykę. Zupełnie inaczej niż w Amsterdamie czy Rotterdamie, gdzie dzieciaki mają dostęp do wszystkiego, co jest im potrzebne i przede wszystkim do podobnych sobie ludzi. Spijkenisse to pięknie położone miejsce, ale niestety nie sprzyja ludziom takim ja jak, zatem możemy stwierdzić, że owszem, było trudno na samym początku. Okoliczności sprawiły, że zamknąłem się na dłuższy czas w strefie „własna sypialnia”. Jeżeli słyszałeś te wszystkie historie o kompozytorze, który pisał nie wychodząc z łóżka to… było o mnie! (śmiech) Czułem się tam bezpiecznie, grałem na pianinie, tworzyłem i nie przejmowałem się niczyją opinią czy oceną. Przez chwilę to działało, ale po jakimś czasie poczułem, że potrzebuję czegoś więcej.

Rodzice cię wspierali? Były jakieś muzyczne tradycje w twoim domu?

- Raczej nie. W weekendy jeździłem do dziadków, gdzie stały organy. Grałem na nich w każdej wolnej chwili. Kiedy rodzice zauważyli, że moje zainteresowanie muzyką rozrasta się do naprawdę poważnych rozmiarów, znaleźli mi odpowiednią szkołę, lekcje pianina i instrument, który uważali za najsensowniejszy. Szybko zacząłem pisać własne piosenki, jednak z racji problemu z jakim zmagałem się w dzieciństwie, czyli nadmiernej tuszy i faktu, że dzieciaki bywały dla mnie dość okrutne, bardzo się bałem wyjść na scenę i pokazać wszystkim co potrafię. Jednak kiedy w końcu się przełamałem i stanąłem przed publicznością to było bardzo oczyszczające doświadczenie. Poczułem się w końcu szczęśliwy. Wtedy zrozumiałem, że muzyka i występowanie dla ludzi to coś, co chcę robić przez resztę życia. A co do tradycji muzycznych w moim domu to chyba nie było czegoś takiego. Wiem, że kilku moich kuzynów próbowało sił w muzyce, ale to nie była jakaś dominująca tendencja.

Skoro nie rodzina, to kto był inspiracją dla ciebie w tamtym okresie?

- Oczywiście Nirvana i Kurt Cobain. Także Amy Winehouse. Fascynowało mnie to, jak wiele ważnych treści potrafili wnieść do muzyki. Ich piosenki to bardzo intensywne i prawdziwe historie. Dawali słuchaczom coś bardzo osobistego: emocje, myśli, pytania. Słuchając ich piosenek mogłeś bardzo łatwo wczuć się w to, co przeżywali i wiedziałeś, że nie ma w tym żadnego fałszu czy pozy. To wszystko była prawda. Jaka wynikała dla mnie inspiracja z ich twórczości? Taka, żeby zawsze być uczciwym w muzyce i zawsze opowiadać jakieś interesujące historie.

To rzeczywiście bardzo dobre nastawienie. Opowiedz teraz kilka słów o Rock Academy w Tilburugu. Co dała ci ta szkoła?

- Sama jej nazwa Rock Academy to dziś nieco niekatulany element tradycji tej szkoły. Kiedy została założona, dwadzieścia lat temu, było tam bardzo wiele zespołów i rock był siłą rzeczy dominującym gatunkiem. Jednak z czasem środek ciężkości przesunął się w stronę muzyki pop, a tego początkowego rocka został tylko klimat i ogólny vibe całej instytucji, co uważam za bardzo pozytywne. Dzięki temu, była to jedna z nielicznych szkół, chyba w skali całej Europy, która stawiała na kreatywność i osobisty rozwój swoich uczniów. To było równie ważne jak nauka techniki gry na instrumencie. Pojechałem do Tilburga, stanąłem do egzaminu i udało się, dostałem się do szkoły. Rozpoczął się zupełnie nowy rozdział w moim życiu, w końcu poznałem ludzi podobnych do mnie, mogłem godzinami rozmawiać o muzyce, grać, żyć tym wszystkim dwadzieścia cztery godziny na dobę. Z jednej strony rozwijałem swoje umiejętności i warsztat, a z drugiej docierałem małymi krokami do świadomości kim jestem, co noszę w sobie w środku. To miejsce było dla mnie domem.

 

Bardzo to ciekawe, szczególnie wobec opinii wielu innych muzyków, którzy powtarzają, że szkoły muzyczne łamią artystów i odbierają im duszę.

- Wiem, możliwe że często mają rację, jednak w Rock Academy panuje zupełnie inne nastawienie i stan umysłu. Nauczyciele w tym miejscu skupiają się na indywidualności każdego z uczniów i pomagają mu ją rozwijać. Nikt nikomu nie wmawia, że jeżeli chcesz być wielkim muzykiem, to musisz studiować Bacha (śmiech)! Pytają raczej: kogo lubisz? co cię inspiruje? I kiedy sam znajdziesz w sobie odpowiedzi na te pytania, wtedy oni pomagają ci to wszystko wykorzystać i rozwinąć. Nie każą ci słuchać czyichś historii, proszą raczej żebyś opowiedział własną. Oczywiście uczą techniki i bardzo mocno zwracają uwagę na ćwiczenia i rozwój, ale moim zdaniem najważniejszym aspektem tej szkoły, jest fakt, że nikt nie musi tam uczyć się wyłącznie tego co już było i kopiować innych muzyków. Każdy ma możliwość szukania czegoś nowego, pokazania kim jest, albo kim chce być.

Kiedy już zdobyłeś umiejętności i pewność siebie, zwiedziłeś kawałek Europy, poznałeś nowych ludzi, co cię zachęciło do udziału w Konkursie Eurowizji?

- Zawsze oglądałem Eurowizję, od wczesnego dzieciństwa. W każdej edycji znalazł się przynajmniej jeden albo dwóch artystów, którzy wydawali mi się interesujący i których zaczynałem później obserwować. Interesowało mnie co się z nimi stanie na przestrzeni kolejnych lat. Eurowizja to w oczach młodego człowieka wielkie, naprawdę robiące wrażenie show, a przy okazji możliwość poznania artystów z innych krajów. Często takich, których nie da się usłyszeć w lokalnym radiu czy zobaczyć w telewizji. W roku 2018 pojawił się rozmowie ze znajomymi taki żart: San Marino ma tak małą populacja mieszkańców, że prawie każdego roku wystawia do konkursu artystów z innych krajów, może ja też powinienem się do nich zgłosić to będę miał jakąś szansę (śmiech). Nawet mi wtedy nie przyszło do głowy, że rok później nie tylko wystąpię na Eurowizji, ale także wygram cały konkurs. Oczywiście marzyłem o tym, ale nie myślałem, że kiedykolwiek będę miał szansę.

Jaka była twoja pierwsza myśl, kiedy ogłoszono wyniki?

- Tak całkiem szczerze, to nie byłem w stanie myśleć o czymkolwiek (śmiech)! Poddałem się chwili i chłonąłem każdą sekundę. Kiedy emocje w końcu opadły, zareagowałem tak jak powinien zareagować artysta - pomyślałem, że teraz mnóstwo pracy przede mną i że muszę się bardzo postarać, żeby nie zmarnować szansy i możliwości jakie się przede mną otworzyły.  Bardzo dobrze widziałem, że to jest ten moment, ta szansa jedna na milion i muszę teraz pracować jak szalony, żeby tego nie wypuścić z rąk. Właściwie to trwa cały czas, wciąż pracuję nad swoją karierą.

Pracujesz także nad płytą?

- Pracuję, ale nie myślę o płycie jako o jakiejś zamkniętej całości. Piszę muzykę, piosenki, a dopiero później ułożymy z nich album. Mam archiwum piosenek z ostatnich sześciu lat, cały czas piszę nowe, więc możesz sobie wyobrazić, że materiału jest bardzo dużo. Wybieramy już to co naszym zdaniem jest najlepsze, selekcja trwa, ale ostateczny kształt płyty to jeszcze... coś jakby otwarte drzwi. Wiem, że chcę przez nie przejść, ale nie wiem co zastanę po drugiej stronie (śmiech). Myślę, że jakieś konkretne informacje pojawią się na koniec lata, początek jesieni, ale nie chcę się śpieszyć. Wszystko musi toczyć się swoim rytmem.

Rozmawiał

Piotr Miecznikowski