Jest tu kilka scen perełek, które zapiszą się w historii polskiego kina. Jak ta z Dorotą Kolak i Dawidem Ogrodnikiem, grającymi nadopiekuńczą matkę i syna. W chwili dużego stresu dziecko przytula się do kobiety i ssie jej pierś, co Borys Lankosz aranżuje na tle niecodziennej scenografii. Dookoła walają się ogromne pluszowe króliczki, domki dla lalek i inne porażające rozmiarem zabawki, oświetlane w nienaturalny sposób. Ostre światło wcale nie sprawia, że jest jaśniej, przeciwnie - pracuje na nastrój mroku. Nadaje niepokoju, bo wyostrza te elementy, które nie rzucają się w oczy od razu: pełne smutku oczy króliczka, potargane włosy i wykręconą nogę lalki, zbyt grube szwy u misia, którego mina wskazuje, że sprawiają mu ból, zaciskają się na nim zbyt mocno, jakby zadaniem misia było cierpieć, a nie pocieszać i koić. Poza tym wszyscy wiemy, że pod latarnią jest najciemniej…
 

Kup teraz
 

Pieczołowitość scenografów i kostiumografów powołała świat, który nawet na moment nie jest neutralny wobec bohaterów. Jabłonie straszą nadgniłymi jabłkami, które nie opadły z drzew; na nieprzyjazne góry składają się skały umorusane krwią; wody, które nie mają niebieskiego odcienia, tylko czarny, bynajmniej nie chłodzą ani nie orzeźwiają; a dom, w którym skrzypi i postukuje, wcale nie służy za azyl. Nawet szpital nie jest miejscem sterylnym - pełno w nim rdzy, spękanych ścian i zatęchłych kątów. W efekcie każda przestrzeń staje się pułapką, kozim rogiem, do którego reżyser zapędza postaci. „Ciemno, prawie noc” nie jest jednak horrorem o przetrwaniu w nieprzyjaznych warunkach. To baśń à rebours, w której strzygami i potworami okazują się ludzie.

To także odwrócony kryminał, gatunek, w którym status quo zaburza zbrodnia, a prowadzący sprawę detektyw ma za zadanie zlokalizować mordercę - źródło zła i wsadzić go za kratki, przywracając w ten sposób stan porządku, opanować chaos. Zapowiada się, że taką rolę pełni reporterka Alicja Tabor (Magdalena Cielecka), która jedzie na Dolny Śląsk napisać tekst o zaginionych dzieciach. Szybko jednak okazuje się, że zadanie, które powierzyła jej redakcja, dotyczy jej osobiście - sama wychowała się w Wałbrzychu w towarzystwie opiekuńczej siostry, chorej psychicznie matki i nieradzącego sobie z sytuacją ojca. Tak bardzo uciekła od tamtych czasów, że jej wewnętrzne dziecko też jakby zaginęło. I to właśnie je kobieta będzie musiała odnaleźć w pierwszej kolejności.

 

Wywołane duchy przeszłości okazują się jednak nie tylko jej własnymi demonami, ale całego regionu wprzęgniętego w wir historii i brutalnie przez nią pokaleczonego. Perspektywa mikro miesza się z perspektywą makro - zbiorowy gwałt na dziewczynce dokonany przez czerwonoarmistów jest jej osobistą tragedią, ale takich osobistych tragedii w krajobrazie Ziem Odzyskanych wydarzyła się cała masa. Lankosz cofa się do nich po nitce, wychodząc od współczesności. Dla reżysera zło, ból i naznaczenie przekazywane są w sztafecie pokoleń, co oglądamy na przykładzie rodziny Alicji. Choć jej rodzice mieli chwile idylli, nigdy nie wylizali się z ran nabytych w dzieciństwie. Obciążyli nimi córki, które słabo radzą sobie z życiem, zwłaszcza w relacjach międzyludzkich.

Joanna Bator w literackim pierwowzorze też kładła nacisk na ciągłość historii w teraźniejszości. Ale na jej książkę składały się bogate cytaty z forów internetowych i czatów, przepełnione mową nienawiści. Autorka diagnozowała rozszczepienie polskiego społeczeństwa po tragedii smoleńskiej, która przyspieszyła wrzenie bulgocących dotąd emocji. Ksenofobia, rasizm, starcie liberałów z radykalnymi katolikami miało w jej tekście długi i skomplikowany rodowód. Receptą na teraźniejszość stawało się rozliczenie z przeszłością i uświadomienie sobie przejść, traum i dramatów, które przekazali nam przodkowie. Zbudowana na ich podstawie tożsamość miała być trwalsza, niż ta, którą fundują nam politycy w oparciu o aktualne wydarzenia.

 

Przesłanie u Lankosza jest podobne. Alicja zdaje sobie sprawę z tego, kim jest, dopiero po zgłębieniu biografii matki, dotąd znanej jej jedynie wyrywkowo. Uzupełnienie białych kart historią gwałtu i przemocy, zmienia zupełnie ocenę jej postępowań. Każe jej też spojrzeć inaczej na region i zamieszkujących go ludzi. Reżyser rezygnuje jednak przy tym z tego, co wyostrzała pisarka. Temat Smoleńska, imigrantów, ciągłych starć PiS-u i PO jest w jego ekranizacji przemilczany. Ktoś powie, że to zachowawczość, ktoś inny, że dojrzałość. Efekt takiej decyzji jest na pewno taki, że filmowe „Ciemno, prawie noc” działa mniej doraźnie, zyskuje uniwersalny wydźwięk, zrozumiały także za granicą. Nie staje się opowieścią o Polsce A.D. 2019, jest bardziej zawieszony w bezczasie, jakby tworzył do niej alternatywną rzeczywistość, w której prawa fizyki i skutkowości wzięły sobie wolne.

Ogląda się to wszystko z ciekawością także za sprawą obsady. Reżyserowi udało się zgromadzić śmietankę polskiego kina: Marcina Dorocińskiego, Jerzego Trelę, Aleksandrę Konieczną, Piotra Fronczewskiego, Agatę Buzek czy Elizę Rycembel. Każdy z nich - choć większość pojawia się jedynie w epizodach - tworzy zapamiętywalną postać, odznaczającą się czymś wyjątkowym, jakbyśmy zawędrowali nie do Wałbrzycha, a do Twin Peaks. Ta galeria oryginałów przysługuje się formalnej wyjątkowości. Chociaż nad Wisłą doczekaliśmy się wielu wybitnych formalistów z Wojciechem Jerzym Hasem na czele, to dzisiaj kino formy utknęło w niszy. Brak konkurencji daje obrazowi Lankosza punkty za oryginalność i zachęca do przymknięcia oka na potknięcia. Najciekawsze jednak jest nie to, co powiedzą krytycy, tylko widzowie, których szeroka dystrybucja i doborowi aktorzy mogą zachęcić do zakupu biletu. Reżyser był tego świadomy, ale nie ugiął się pod ciężarem ich oczekiwań. Pozostał wierny sobie, stworzył film trudny, wymagający cierpliwości i otwartości.

 

Film pod patronatem Empiku.