Do czego prowadzi nienawiść, etniczne uprzedzenia i polowanie na czarownice? Polański nie ma wątpliwości, że stają się źródłem zagłady. W „Oficerze i szpiegu” antysemickie nastroje plamią mundury, honor, sumienia. I szargają dotychczasowe świętości, wartościując ludzi, wskazujących lepszych i gorszych. Stają się prostą drogą do nienawiści – nie tylko do drugiego człowieka, ale też do idei sprawiedliwości, która w egalitarnej Francji niesionej ideami braterstwa każe przecież wszystkich traktować tak samo. A jednak Dreyfusowi tej równości odmawiają sami strażnicy rewolucyjnych haseł – najwyżsi rangą żołnierze, którzy przysięgali strzec ideałów wolności, równości i braterstwa. Polański każe swoim bohaterom zważyć dumę i uprzedzenia. I nie jest przy tym naiwny, żeby wierzyć, że wygra wierność sprawiedliwości.

Reżyser na główną postać wybiera majora Georges’a Picquarta (magnetyczny Jean Dujardin, laureat Oscara za „Artystę”), który po awansie na szefa francuskiego wywiadu odkrywa, że Dreyfus – oskarżony o zdradę stanu żołnierz, skazany na dożywocie w kolonii karnej – jest ofiarą spisku. Na pomysł, żeby zmienić perspektywę i zamiast walki Dreyfusa o dobre imię pokazać bohatera, który niesiony empatią i ideą, coraz bardziej traci wiarę w instytucję, którą reprezentuje, wpadł Robert Harris. Brytyjski pisarz, którego „Autora widmo” Polański kongenialnie przeniósł na ekran w 2010 roku, sprawnie zamienił historyczne wydarzenia na wciągającą beletrystykę, w której nie tyle pochyla się nad losem ofiary, co docieka, jak zachowują się świadkowie niesprawiedliwości. Polański właśnie tą kwestią jest najbardziej zainteresowany. I konsekwencjami rozgrzebywania tego, co inni chcieliby, żeby pozostało nietknięte.

 

 

Im głośniej o sprawie Dreyfusa, tym bardziej polaryzuje się społeczeństwo. Jedni widzą w niej upadek świata wartości, drudzy żydowską propagandę. Padają hasła dobrze znane nam ze współczesności: „Skoro jest im źle, niech się stąd wynoszą”, mówi ktoś beztrosko. Francja dzieli się na pół. Ludzie ferują wyroki według własnych przekonań, a prawda, której dochodzi Picquart, nikogo już nie obchodzi, bo opinie wydaje się na podstawie zasłyszanych wypowiedzi, niezweryfikowanych informacji i ugruntowywanych plotek. Absurd goni absurd, ale świat chce go traktować poważnie. Polański tak prowadzi swoją opowieść, byśmy nie mieli wątpliwości, że podstawia nam pod nos lustro, w którym możemy dostrzec, jak łatwo manipulować społeczeństwem, gdy tylko zasili się go kilkoma fałszywymi newsami. Reżyser wydobywa społeczną paranoję i przestrzega, że od XIX wieku nic się w metodach jej napędzania nie zmieniło. Nadal jesteśmy tak samo straszni i śmieszni.

Analogii ze współczesnością jest więcej, bo „Oficer i szpieg” koncentruje się na uniwersalnych mechanizmach tuszowania błędów i fabrykowania oskarżeń – żeby kogoś pogrążyć, wystarczy wykraść fragment korespondencji. Choć film znakomicie radzi sobie z odtworzeniem II połowy XIX wieku dzięki drobiazgowej pracy scenografów i kostiumologów, a także przemyślanej koncepcji zdjęć Pawła Edelmana, to w czasie projekcji częściej myślałem o tym, o ile łatwiej teraz dostać się do naszych prywatnych zapisków i konwersacji, które magazynujemy na naszych twardych dyskach. Dziś nie potrzeba już przekupywać sprzątaczek, które – jak na ekranie – wynoszą korespondencję oficjeli w ambasadach.

A w podobnych filmach nie potrzeba krystalicznych bohaterów, którzy w imię prawdy i idei narażą wszystko. Polański Picquarta kreśli wbrew logice filmu. Symbol sprawiedliwości powinien przecież – nawet wbrew wierności rzeczywistym wydarzeniom – mieć kochającą rodzinę, oddanych krewnych i nieposzlakowaną opinię, by podbić stawkę i to je zaryzykować w imię chronionych ideałów. Nic z tego. Picquart to samotnik, który ma jedynie kochankę, żonę dyplomaty (Emmanuelle Seigner). Romans z nią nie wywołuje w nim wyrzutów sumienia. Paradoksalnie jednak dzięki temu drżymy o los bohatera bardziej. Właśnie dlatego, że ewentualne uciszenie go i złamanie jego kariery nie odbije się echem ani nie zostanie odnotowane przez dziatki. Picquart jest jak samotny kowboj, który stanie po stronie uciśnionych, bo tak trzeba. Nawet jeśli przegra, a historia raz dwa o nim zapomni. I chociaż akcji zdarza się wpaść na mielizny, a napięciu gwałtownie spaść, to dzięki charyzmatycznemu bohaterowi trudno oderwać wzrok od ekranu. Polański wciąż mistrzowsko potrafi skonfrontować opuszczoną jednostkę z systemem.

Twórca ma w tym filmie świetne momenty, które przypominają nam, za co pokochaliśmy jego arcydzieła – „Chinatown”, „Frantic” czy „Autora widmo”. Jak choćby początkowa scena degradacji Dreyfusa, w której beznamiętność kamery i dialogu wywołują dreszcze. Albo moment publikacji przez Emila Zolę artykułu w obronie Dreyfusa zatytułowanego „Oskarżam” – reżyser w trymiga zagęszcza akcję i nadaje jej zabójcze tempo. Szkoda oczywiście, że cały film nie jest utrzymany na tym poziomie. Ale za cenę biletu dostajemy satysfakcjonujące kino z morałem i przesłaniem, które trzeba powtarzać niezależnie od czasów i okoliczności.