- To uczucie ciepła rozlewa mi się na cały brzuch i mówię: „Kurczę, zdobyłam Mount Everest”. I dopiero wtedy sobie zdaję sprawę, że to nie ma żadnego znaczenia, że jedyne co jest ważne, to droga. Nie tylko na Everest, ale cała droga, którą pokonujesz w środku, w sobie, wewnętrzna motywacja, a potem cała przemiana, jaka się dokonuje - mówi Martyna Wojciechowska, popularna dziennikarka i podróżniczka, która wspięła się na najwyższą górę świata.

Robert Chojnacki: Muszę przyznać, że od kiedy uświadomiłem sobie Twój tryb życia, jestem zdziwiony tym, że napisałaś tę książkę, że napisałaś cokolwiek większego niż artykuł prasowy.

Martyna Wojciechowska: Ale ja mam całe tomy zapisków w domu! Od zawsze robię notatki, zapiski, od zawsze jak czytam książki z ołówkiem. Wynotowuję zdania, zaznaczam sobie jakieś tam poszczególne fragmenty. Jest to dla mnie tak ważne, że już nawet nie potrafię tak po prostu przeczytać książki. W książce muszę mieć zaznaczone. Z każdą tak mam, niestety. Na wyprawie, gdzie, jeśli tylko nie idziesz, robisz wszystko, by odpoczywać i regenerować siły, ludzie cały czas dziwili się, że zamiast spać, siedzę i piszę. To moje pisanie sprawiało, że jeszcze intensywniej wszystko przeżywałam. Myślę, że całe życie przygotowywałam się do dwóch rzeczy: napisania tej książki i wejścia na Everest.

R. C. Chodzi o to, że snułaś takie plany od dziecka?

MW: Zupełnie nie o to chodzi. Po prostu każdy kilometr, który przebiegłam w swoim życiu, każde podciągnięcie się na drążku, każde zdanie, jakie napisałam, prędzej czy później zmierzało w tym konkretnym kierunku. Cała moja wiedza dotycząca logistyki, organizacji też przybliżała mnie do realizacji tego celu. Mogłabym powiedzieć, że czuję teraz, iż byłam przeznaczona do tego, choć wcześniej o tym nie wiedziałam.

RC. Chyba dorabiasz jakąś ideologię...

MW: Nie sądzę. Naprawdę nie można podejmować tak ryzykownej wyprawy dla zdobycia popularności. Jeśli nie robisz tego z głębokiego przekonania, z potrzeby serca i z wielkiej miłości do idei - bo tu nie chodzi nawet o miłość do gór, tylko o miłość do tego pomysłu - jeśli nie robisz tego z tak głębokich pobudek, to w ogóle tego nie rób. To jest zbyt ryzykowne, wymaga zbyt dużych nakładów energii, czasu, pieniędzy i wszystkiego. A przede wszystkim jest obarczone zbyt dużym ryzykiem. Czy dla pieniędzy można się wspinać na Everest? No tak, można tam stracić trochę pieniędzy i trochę wydać, więc gdzieś je trzeba wydawać. OK, zrobiłam to dla pieniędzy z pewnością, straciłam na tej wyprawie równowartość dobrego samochodu. Czy dla popularności? Byliśmy pierwszą wyprawą od lat, która w ogóle udowodniła, że czyjkolwiek wzrok może być zwrócony w stronę Himalajów. Od końca lat 80. w zasadzie żadna z wypraw himalajskich nie cieszyła się kompletnie zainteresowaniem mediów, poza wyprawą zimową na K2. Ale tu spieszę poinformować, że tyle samo, ile wydaliśmy  na wyprawę, poszło też na reklamę tej wyprawy, więc to było normalne przedsięwzięcie reklamowo-komercyjne z punktu widzenia sponsorów. Tyle samo poszło na billboardy, reklamy, to były dodatkowe pieniądze. Liczyliśmy bardziej na zainteresowanie mediów samą wyprawą, że będą o nas pisać z powodu wyprawy, a nie dlatego, że wykupimy u nich reklamy. Inne było podejście, ale i możliwości inne, bo mieliśmy prawdopodobnie jedną czwartą budżetu K2. Ale wracając do tematu - dla popularności nie można czegoś takiego zrobić, bo jest to obarczone zbyt dużym ryzykiem. Gdyby mi się nie powiodło, to straciłabym więcej niż mogłabym kiedykolwiek zyskać na tej wyprawie. Ale ja już kiedyś powiedziałam złośliwie, że gdybym chciała zdobyć popularność, to bym wystąpiła w „Tańcu z gwiazdami”, to jest znacznie skuteczniejszy sposób, jak wskazują ostanie sezony w naszej telewizji.

RC: A ty w ogóle zastanawiałaś się co z sobą zrobić, jak ci się nie uda? Czy nie  zaprzątałaś sobie tym głowy? Odcinałaś się od tego?

MW: Rozważałam wszystkie plany i scenariusze wspinaczki i osiągnięcia sukcesu we wspinaczce, a nie to, co będzie, jeśli mi się nie uda. I tyle. Zresztą jakiekolwiek snucie scenariuszy w przypadku takich wypraw jest bez sensu. Odpowiedzenie sobie na pytanie, znalazłeś je na pewno w pamiętniku, co bym zrobiła, gdyby któryś z moich kolegów zginął. Czy poszłabym do góry, czy zdecydowałabym się schodzić. I oczywiście tak bardzo ładnie, humanitarnie i tak z empatią jest powiedzieć: oczywiście, że postanowiłabym się nie wspinać, pogrzebałabym mojego przyjaciela i wróciła do kraju. Ale z drugiej strony zawsze pojawia się taka myśl, że ta osoba pojechała na wyprawę, bo bardzo chciała zdobyć wybrany szczyt. Inaczej by jej tam nie było. Jaki więc jest sens przerywać realizację największego marzenia mojego i jego i poświęcać... On już poświęcił życie, a ja poświęcę wejście na szczyt w imię czego? Przecież on chciałby tam być, więc wiele wypraw kreuje taką myśl: zróbmy to dla niego.
W rzeczywistości po prostu nie wiesz, jak postąpisz. Prawda jest taka, że prędzej czy później myślimy o sobie. Nie podejmujemy pewnego ryzyka, dlatego, że boimy się o samych siebie. Czasem myślę, że wspinacze dorabiają sobie teorię, że idą na szczyt ku chwale przyjaciela, który zginął. A prawda jest taka, że nie mogą się uwolnić od myśli o szczycie. Bo im jesteś bliżej, tym jest ci ciężej i doświadczyłam tego aż nadto, gdy mieliśmy wyjście do ataku szczytowego. Siedząc w namiocie przed samym wyjściem byłam strasznie zdenerwowana. Napisałam, że strach mnie złapał za gardło i trzyma. I rzeczywiście tak było, zaczęłam się bardzo miotać. To paradoksalna sytuacja, kiedy marzysz o czymś przez bardzo długi czas, jesteś o krok od zrealizowania celu i nagle tak bardzo zaczynasz bać się porażki, że w stan swoistego przerażenia wprowadza cię myśl, że już nie masz żadnego wytłumaczenia, żeby tego nie zrobić. Bo dopóki ograniczeniem są pieniądze, możliwości, zdrowie, pogoda, możesz odstąpić z honorem od realizacji planu. Ale kiedy już wszystkie czynniki są po twojej stronie, kiedy masz wszystkie niezbędne rzeczy, żeby zrealizować plan, pozostają już tylko człowiek i idea. To czysta walka. Już nie ma żadnych rzeczy, które mogą spowodować, że ci się to nie uda. To już zależy tylko od ciebie. Chociaż los lubi płatać figle...

RC: Co masz na myśli?

MW: Kiedy wydawało mi się, że jestem kilkaset metrów od szczytu, co w tych warunkach znaczy, że już blisko, ale jeszcze nie na pewno, zaczął się trudny moment w życiu kobiety... Mówię do siebie: Jezus, Maria, nie! Teraz już na pewno mnie zetnie! Już mnie brzuch zaczął boleć na samą myśl. Zaczęłam się miotać, żeby cos temu zaradzić. Wściekałam się jak diabli, bo jak to zrobić na tej wysokości przy tej temperaturze, w szczelnym kombinezonie i bez odpowiednich akcesoriów. Coś wymyśliłam i zaczęłam iść w kierunku wierzchołka południowego i już czuję, że mam ją, że się uda. Miałam taki skok formy, jak na olimpiadzie. Dlatego twierdzę, że to jest głowa. Ja mam nieprawdopodobnie łatwą zdolność koncentracji na zadaniu. Nic nie jest w stanie wybić mnie z rytmu. Po prostu idę jak przecinak do przodu. Moja mama zawsze mówi, że mam konstrukcję ruskiego czołgu. Jadę, dostaję serię, totalnie mnie to przygina, padam na kolana, po czym podnoszę się i idę dalej.
W czasie tego ataku szczytowego ogarnął mnie nastrój euforii. Z trójki do czwórki to było dla mnie przejście wczasowe. Była ciężka pogoda i duża wysokość, ale czułam się rewelacyjnie. Na przełęczy południowej czułam się świetnie. A podczas ataku szczytowego miałam chyba najlepszy dzień swojego życia, jeśli chodzi o formę. Nawet nie miałam solidnej zadyszki. Podczas gdy na przejściu od jedynki do dwójki zdarzało mi się umierać. I czułam, że mam tak dobry dzień, zaczyna się tak piękny dzień pogodowo, czułam, że już go mam. Bardzo złudny jest wierzchołek południowy, bo człowiekowi się wydaje, że to tam. Tak Everest wygląda od tej strony, to jest grań południowo - zachodnia, ma wierzchołek południowy i wydaje się, że dalej nic nie ma. Podczas gdy prawda jest taka, ze dopiero tam zaczyna się żmudna wędrówka i ten nieszczęsny uskok Hilarego. Ale idę, idę i myślę: „kurczę, chyba się uda, ja pierdzielę!”. I pytam się Szerpy, kiedy dojdziemy, bo on nam wyliczył, że między 9 a 10 na pewno dojdziemy. Popatrzyłam na zegarek, zaczęłam się tym już ekscytować. Zeszłam z wierzchołka południowego, zobaczyłam, ile drogi przede mną i trochę mi skrzydła opadły, bo to jest rzeczywiście jeszcze kawał drogi. Ale drobię te kroczki, idę, czuję się super, wyprzedziłam sporą część stawki, mijam ludzi, którzy umierają, są wycieńczeni w takim stopniu, że zastanawiam się, czy my jesteśmy na tej samej wyprawie, na tej samej górze. Dochodzę w końcu do takiego podszczytowego odcinka, patrzę, że nie ma Darka. Siadam, czuję motyla, który zaczyna rozkładać skrzydła i nieśmiało nimi trzepotać. To uczucie ciepła rozlewa mi się na cały brzuch i mówię: „Kurczę, zdobyłam Mount Everest”. I dopiero wtedy sobie zdaję sprawę, że to nie ma żadnego znaczenia, że jedyne co jest ważne, to droga. Nie tylko droga na Everest, ale cała droga, którą pokonujesz w środku, w sobie, wewnętrzna motywacja, a potem cała przemiana, jaka się dokonuje. Wszystko, co najważniejsze, już się stało. Do szczytu mi zostało 15 kroków. Usiadłam i czekam na Darka. Nie ma to żadnego znaczenia - nie jestem kimś szczególnym na tle tych ludzi, którzy to wcześniej osiągnęli. Bo czy to ktoś zrobił w czapce, bez czapki, z tlenem czy bez tlenu, tyłem wszedł, był pierwszą  kobietą, albo pierwszym zakatarzonym. Nie ma to kompletnie żadnego znaczenia. Sam fakt, że stanęłam na najwyższym szczycie świata też w zasadzie nie ma znaczenia. Jedyne, co ma znaczenie, to fakt, że przeszłam jakąś drogę w sobie. Jadąc na Everest myślałam, że nakarmię się tym sukcesem na wiele miesięcy, będę wstawać codziennie rano, patrzeć w lustro i mówić: „To ja, zdobywczyni Everestu”. Że wpłynie to jakkolwiek na polepszenie mojego zdania na swój temat, że polepszy moją samoocenę, że spowoduje, że będę miała wewnętrzne poczucie radości i zadowolenia trwające nieprzerwanie od dnia wyprawy. A prawda jest taka, że nic takiego nie następuje, kompletnie nic. Dla tej góry to nie ma kompletnie żadnego znaczenia, że nią weszłam. Jeszcze do tego licząc tę całą rzeszę ludzi, którzy to wcześniej zrobili i zrobią po mnie. Między Bogiem a prawdą jedynymi osobami, które mogą mieć niekłamaną satysfakcję ze zdobycia Everestu, są Hilary i Tenzing, bo po tych oblężniczych metodach, z których oni korzystali od 1921 roku do 1953, kiedy udało się Everest zdobyć, to rzeczywiście mogło być osiągnięcie. Wierzę, że czuli się wyjątkowo, natomiast ja nie czułam się w ten sposób. I wiedziałam, że po pierwsze złapałam króliczka, więc sama sobie popsułam połowę zabawy, że w zasadzie „this is not a big deal”. To nie ma kompletnie żadnego znaczenia naprzeciw wieczności, a summa summarum wiedziałam, że jeszcze nie zdążę zejść, a już będę myślała o kolejnych szczytach, wyprawach.

RC: Nienasycenie?

MW: To jest pewna forma nienasycenia, jakiegoś niepokoju wewnętrznego. Nie do końca umiem to sprecyzować. Dopiero Everest mi uświadomił, że nie do końca chodzi o cele, chodzi o to, żeby cały czas być w ruchu. A ja naiwnie myślałam, że chodzi mi o najwyższy wierzchołek świata... Z drugiej strony mogłabym powiedzieć, że wszystko, co najważniejsze na tej wyprawie, dokonało się kilkanaście dni wcześniej na tzw. memorial place... Tak, wtedy to rzeczywiście mnie dopadło, ale to był chyba już ostatni moment, kiedy mnie TO tak dopadło, w takim kształcie. Kiedy usiadłam na memorial place, kiedy zdałam sobie sprawę, że każdy ten kopczyk, to jest czyjeś życie, to jest czyjaś historia: matki, żony, kochanki, dzieci, to jest wszystko to, co stoi za człowiekiem. To jest ileś ludzkich tragedii, które za tym stoją. I kiedy stałam na tym memorial place, najpierw zobaczyłam ogromny kamień położony tam dla uczczenia pamięci Scotta Fischera, czyli tego słynnego przewodnika, który zginął w 1996. I książka Wszystko za Everest, która bardzo rozbudziła moją wyobraźnię w dobrym i złym znaczeniu tego słowa. A potem zaczęłam myśleć o tym wszystkim, co mnie doprowadziło na Everest. I pewnie gdyby nie ten wypadek, gdyby nie śmierć Rafała, to nigdy bym się nie odważyła, albo długo jeszcze bym się nie odważyła podjąć takiego wyzwania tu i teraz, postawić wszystko na jedną kartę. I tam miałam taki moment, że puściły mi wszystkie tamy, zaczęłam tam tak straszliwie płakać, zaczęłam mówić przy włączonej kamerze, tak jak teraz z tobą rozmawiam. Mówiłam, mówiłam, mówiłam...

RC: A o czym mówiłaś?

MW: O tym, o czym teraz też rozmawiamy. Mówiłam o tym, co mnie tam doprowadziło. Mówiłam o śmierci, październikowym późnym wieczorze 2004 roku, o tym, jak to się później wszystko zmieniło i nagle w tym momencie monolit skalny, którym się obudowałam, żeby nie odczuwać tak mocno, wszystko zaczęło się osypywać jak lawina skalna. Strasznie zaczęłam płakać, ale miała wrażenie, że kiedy skończyłam, nastała we mnie cisza. To nastąpiło chyba dopiero tam. Mogę powiedzieć, że od tamtej pory nie wróciłam do tego w taki sposób już nigdy. Od tego momentu zaczęłam myśleć o Rafale ciepło. Nie wywołuje to we mnie takich negatywnych emocji, tylko ciepłe wspomnienia.

RC: Nie boisz się, że robiąc takie rzeczy kusisz los?

MW: Gdyby nikt się nie wychylał, prawdopodobnie dalej siedzielibyśmy przy lampach naftowych albo w drewnianych chatach. Człowiek chce zdobywać i zmieniać. I gdyby nie silna potrzeba kreowania rzeczywistości, to Hilary i Tenzing nigdy nie znaleźliby w sobie odwagi, żeby zmierzyć się z najwyższym szczytem świata. A potem za nimi poszli inni. Ale przyjdzie taki dzień, kiedy Bóg przepełni moje życie i powiem sobie: taki jest świat.

RC: To jest twój światopogląd?

MW: Chyba tak, ale jestem very far away od tego żeby zostać buddystką, mój styl życia na to nie wskazuje.

RC: A jesteś wierzącą osobą?

MW: No tak, bo są takie momenty, kiedy zostaje ci tylko modlitwa. Czasami jest po prostu tak piękny widok, tak piękny, że cokolwiek byś pomyślał, będziesz się modlił. Moja wiara na pewno nie jest taką, jakiej życzyłby sobie polski Kościół katolicki. Z drugiej strony znajdujesz się w sytuacjach, w których twoja śmierć jest na wyciągnięcie ręki, kiedy dotykasz własnej śmiertelności. Wtedy to czuję. Ani piękno, ani szansa wyjścia z takiej opresji nie może leżeć po ludzkiej stronie...
Im bardziej sobie zdajesz sprawę z tego, że śmierć jest nieuchronna i kiedyś życie się kończy, tym bardziej masz apetyt, żeby to życie przeżyć na maksa, na 100%. Ja mam coś takiego. Zastanawiam się, skąd u mnie taka zachłanność na wrażenia, na emocje, na to, co się dzieje. Cały czas mam wrażenie, ze ten mój czas się kończy. Szklanka jest dla mnie do połowy pusta. Z każdym dniem mam jeden dzień mniej do przeżycia. W związku z tym każdy dzień chciałabym przeżyć jak najpełniej.

Rozmawiał Robert Chojnacki