Wywiad z Kornelią Strzelecką

Izabela Szymańska: - Modelka, scenarzystka, reżyserka, producentka, aktorka – tymi określeniami opisuje się zazwyczaj kilka osób, u ciebie mieści się to wszystko w jednym biogramie. Jak doszło do tego, że łączysz tyle ról?

Kornelia Strzelecka: - Jako mała dziewczynka nie pragnęłam zostać aktorką, nie pochodzę z rodziny, która ma tradycje artystyczne, raczej akademickie. Będąc nastolatką pracowałam jako modelka, ale gdy przyszło mi do głowy zdawanie do Filmówki, to opór ze strony rodziny przekonał mnie, że powinnam wybrać stabilną ścieżkę zawodową. Jednak życie tak mnie popchnęło, że przypadkiem znalazłam się w Los Angeles…

Przypadkiem ze Szczecina do Los Angeles?

  • Wtedy już z Krakowa. Studiowałam prawo na Uniwersytecie Jagiellońskim i pracowałam przy produkcji amerykańskiego programu telewizyjnego. Zajmowałam się lokacjami, czyli miałam najlepszą pracę z możliwych, bo szukałam miejsc, gdzie będziemy kręcili. Lecieliśmy na Polinezję Francuską przez Los Angeles. Ekipa programu zapytała czy nie zatrzymałabym się tam na kilka dni. I po tych kilku dniach zdecydowałam, że zostaję na rok. Przerwałam studia. Byłam ciekawa, co się wydarzy.
    W LA, gdzie każdy robi coś związanego z filmem - albo pisze, albo gra -  marzenie o aktorstwie powróciło. Nie chciałam jednak podążać utartą ścieżką, typową kliszą: modelki ze Wschodniej Europy, która chce zostać aktorką. Postanowiłam poznać film z innej strony. Poszłam na staż do jednej z wytwórni i jako osoba na najniższym szczeblu, czytałam wszystkie scenariusze, które do nas przychodziły, rekomendowałam zmiany. I tak powoli awansowałam: ze stażystki na asystentkę, z asystentki na członka zespołu scenariuszowego.
    Z czasem do LA zaczęły przyjeżdżać polskie produkcje, które potrzebowały kogoś na miejscu, kto zna miasto i jest w stanie różne rzeczy załatwić. A że byłam tu już jakiś czas, okazało się, że tą osobą jestem ja. Więc równolegle szłam droga producencka.
    Równocześnie, w szkole teatralnej studiowałam scenariopisarstwo i aktorstwo, ale nie miałam odwagi chodzić na castingi. Nie uważałam się za wystarczająco wyjątkową osobę.

Zwłaszcza w takim miejscu, LA i Hollywood może onieśmielać, bo tam swój amerykański sen przyjeżdżają śnić osoby z całego świata…

  • Dokładnie. I ma się mały wpływ na sukces w tej dziedzinie, bo talent to jedno, ciężka praca to drugie, ale trzecia sprawa to szczęście - czy akurat w danym momencie potrzebny jest dokładnie taki aktor. Ale jak się nie próbuje, to nic się nie wydarzy.
    Na początku 2020 powiedziałam więc sobie: Jak teraz nie zacznę, to już nie zacznę nigdy. Bo do prac reżyserskich, produkcyjnych, scenariuszowych, a nawet do prawa, zawsze mogę wrócić. A może już nie mieć okazji grać. Zaczęłam wysyłać taśmy na castingi, chodzić na spotkania i… przyszedł COVID. Wróciłam więc do Polski, wspierałam reżysera na planie serialu, zagrałam tam epizod, podpisałam umowę z agencją w Polsce i jakoś poszło.

Widzowie serialowi znają cię z „The Office.pl”, polskiej wersji angielskiego i amerykańskiego hitu, która chyba się przyjęła. Jakie masz odczucia?

  • Wszystkich nas zaskoczył sukces serialu. Raczej nikt nie dawał nam szans.  

W „The Office.pl” grasz Asię – sekretarkę. Co jest siłą waszych bohaterów?

  • Siłą „The Office są  bardzo prawdziwe postacie. Wydaje mi się, że każdy zna taką Asię, Agnieszkę czy Darka. Nie prezentujemy świata cukierkowej, korporacyjnej Warszawy, z którą wielu osobom pewnie byłoby trudno się utożsamić, tylko biuro Kropliczanki w Siedlcach. Myślę, że nasi bohaterowie to całkiem fajne i przy tym śmieszne zbiorowisko ludzi.

Pracowałaś także przy „Dziewczynach z Dubaju”. Widzisz różnice w podejściu do pracy nad filmem, serialem w Polsce i USA?

  • Tak, są ogromne. Przede wszystkim - skala. W Stanach pracując nad czymkolwiek zakłada się, że będzie to oglądał cały świat. W Polsce – 38 mln osób, 39 mln wliczając Polonię, więc porównując - to tak jakby produkowało się tylko dla stanu Kalifornia. Tak samo box office – rozróżnia się, ile produkcja zarobi na rynku rodzimym, ile na zagranicznym.
    Różnica skali widoczna jest na każdym polu. W Stanach najważniejszy jest scenariusz. Spędza się więc długie miesiące, czasem lata, dopieszczając go. Jak śmiano się w mojej wytwórni: po scenariuszu może być już tylko gorzej!
    W ostatnich latach polskie produkcje odnoszą pasmo sukcesów, mają nominacje do Oscara, seriale na platformach streamingowych nie odbiegają poziomem od tych światowych. Na pewno nie odstajemy, jeśli chodzi o jakość niektórych produkcji. Ale kulisy wyglądają inaczej.

Rozmawiamy przy okazji premiery serialu audio „Projekt Riese” w Empik Go na podstawie książki Remigiusza Mroza. Kim jest twoja bohaterka Natalia Szadecka/Natasza? W jakim momencie ją poznajemy?

  • Nie chcę spoilerować, więc mogę powiedzieć tak: Natasza znajduje się w sytuacji przełomowej. Jej uporządkowane życie, od którego chce się oderwać tylko na chwilę, wywraca się do góry nogami.
    W związku z tym przewrotem, razem z innymi bohaterami zaczyna odkrywać sama siebie, bardzo dużo dowiaduje się o sobie . Wartości uniwersalne, które niezależnie od świata, w jakim człowiek się znajdzie – i wbrew pozorom to są kluczowe słowa – pozostają niezmienne. To opowieść o miłości, jaka potrafi przetrwać wiele czasów, odnaleźć się  w najmniej spodziewanych okolicznościach.

Remigiusz Mróz serial audio Kornelia Strzelecka Michał Żurawski Riese

Nie chcemy za dużo zdradzać, ale możemy nawiązać do dwóch słów, które znajdują się już na samej okładce książki. Pierwszym jest Riese – tajemniczy, podziemny kompleks na Dolnym Śląsku budowany podczas II wojny światowej. Byłaś tam? Znasz wiążące się z nim legendy?

  • Nie. Przez sekundę myślałam nawet, że to wytwór wyobraźni Remigiusza Mroza, ale okazało się, że to miejsce istnieje. Przyznam, że byłam zażenowana swoją niewiedzą. Chętnie bym tam pojechała. Nie chciałabym tylko, żeby przydarzyła mi się taka historia jak Nataszy, bo jednak linia czasu, w której aktualnie się znajduję bardzo mi odpowiada i nie chciałabym jej zmieniać.

Drugim słowem, które pojawia się na okładce książki jest sam covid-19. Jak wpłynął na twoje życie?

  • Odebrał mi bliską osobę, więc odczułam jego tragiczny aspekt. Ale też sprawił, że musiałam zwolnić, wrócić do Polski na 1,5 roku i - przewrotnie - okazało się, że to jest najlepsze, co mogło mi się przydarzyć. Czytając „Projekt Riesie” pomyślałam, że osoby nieprzekonane, że COVID istnieje i że należy się zaszczepić, zobaczą w tej opowieści, alternatywę świata, w którym nie wynaleziono szczepionki, i może to w jakiś przystępny sposób nakłoni ich do zmiany?

Przyznam szczerze, że gdy zaczęły pojawiać się dzieła nawiązujące do epidemii, byłam bardzo sceptyczna. Miałam poczucie, że to zbyt ciężki i zbyt świeży temat, żeby przechodzić przez to jeszcze raz, tym razem w sztuce. W „Projekcie Riese” zaskoczyło mnie, że rozwój fabuły daje jakiś rodzaj pokrzepienia, bo pokazuje, że to mogło pójść dużo gorzej.

  • Miałam podobne odczucie. Gdyby nie szczepionki nie byłabym tu, gdzie teraz jestem (z powrotem w Kalifornii). To jest niesamowite, że spożycie alkoholu, nikotyny, nawet parówek jest tak wysokie, a przebadany klinicznie produkt budzi tyle zastrzeżeń, wątpliwości. Testuję się praktycznie codziennie, poddaję nakazowi noszenia maski nawet na otwartym powietrzu na planach zdjęciowych. Ale to są tylko niewygody, a nie jakieś absolutne zagrożenia. Mamy szczęście w nieszczęściu, że istnieje tak daleko rozwinięta medycyna, z której dobrodziejstw możemy korzystać.

Druga kwestia poza szczepionkami, to polityka – w powieści mamy inny układ sił i w kraju i na globie. Nasze szczęście, że w rzeczywistości kraje w obliczu pandemii nie odgrodziły się, tylko współdziałały.

  • Tak. Szczepionka nie jest tylko dla uprzywilejowanych. W tej kwestii w Polsce i w Stanach jest podobnie. Termin mojej kolejnej  dawki przypadł na pobyt w LA i nie miałam problemu, szczepionka była dostępna jak inne dobra publiczne: powietrze, słońce, ocean. Mam w sobie dużą wdzięczność za to.

Wyzwaniem roli w „Projekcie Riese” jest to, że produkcja audio, więc grasz samym głosem. Nie bałaś się tego?

  • Czy się bałam? Byłam przerażona! Nie spałam dwie noce przed nagraniem. Miałam oczywiście poczucie niesamowitej szansy, ale też ogromnego ciężaru, przez to, że to moja postać rozpoczyna opowieść. Nie miałam żadnego doświadczenia związanego z audiobookami. I nawet nie lubię swojego głosu!

Moim zdaniem głos aktora w audiobookach jest inny niż np. w filmach, nie wybrzmiewa w pełni, tylko dużo ciszej, łagodniej, jakby siedział obok na kanapie i po prostu czytał książkę na głos.

  • Coś w tym jest. Miałam szasnę współpracować z fantastycznym reżyserem, który po przeczytanym fragmencie mówił: Dobrze, a teraz spróbujmy wolniej, jeszcze wolniej, jeszcze trochę. Ustaw się tak do mikrofonu, spróbuj inaczej. Dawał niebywale cenne wskazówki.
    Spędziłam na pierwszej sesji 4,5 godziny, a miałam wrażenie, że minęło 10 minut. Oczywiście do końca dnia nie byłam w stanie już nic powiedzieć, co bardzo ucieszyło moich bliskich, bo dużo gadam i ciężko mnie zatrzymać.

Remigiusz Mróz Projekt Riese

Sama słuchasz audiobooków, lubisz tę formę?

  • Tak. Mieszkając w LA dużo słuchałam, żeby mieć kontakt z językiem polskim – plus spędza się tu długie godziny w korkach – idealna sytuacja na słuchanie audiobooka. A przed samą pracą zagłębiłam się w kilka pozycji z Empik Go.

A co lubisz czytać?

  • Tak naprawdę, to wszystko. Czytam nieustannie, czuje się nieswojo wychodząc z domu bez książki w torbie. Mam dużą słabość do klasycznej literatury: kocham „Mistrza i Małgorzatę” Michaiła Bułhakowa. Mam zapędy w stronę naturalizmu, przeczytałam wszystko Zoli. Ale też Franz Kafka. Ostatnio przeczytałam „Drogę” Cormaca McCarthy’ego – jest smutna, trudna, ale nie mogłam się oderwać.

A jakie książki leżą teraz na twoim nocnym stoliku?

  • Do niedawna „Projekt Riese”. Nadrabiam zaległości, bo przez to, że mnie nie było w Polsce, przegapiłam moment budzącej się popularności Remigiusza Mroza, czytam więc jego wcześniejsze książki. Poza tym cudowna „The Overstory” Richarda Powersa – którą czytam już któryś raz. Z nie-fikcji - „Wiek paradoksów” – Natalii Hatalskiej i „Matka wynalazków”  Katrine Marcal.

Rozmawiamy, kiedy jesteś w Los Angeles, za oknem masz słońce i piękne palmy w Santa Monica. Co cię tam sprowadziło, jakie masz plany?

  • Jestem zaangażowana w jeden projekt, o którym nie mogę jeszcze mówić. Ale jestem tu też dla własnego rozwoju. Przez chwilę nie miałam nic w planach w Polsce, więc postanowiłam to wykorzystać. Im więcej pracuję, tym bardziej czuję potrzebę powrotu do szkoły  i teatru. Mam nadzieję, że marzec będzie tym miesiącem, w którym będę tylko chodzić na zajęcia aktorskie, grać w teatrze, spotykać się z ludźmi, oglądać filmy i chłonąć.
    Chcę sobie dać sobie ten czas, bo zreflektowałam się po pracowitym 2021 to, że nie muszę tak pędzić i pracować 60 dni w miesiącu. Lepiej skupić się na tym jednym, maksymalnie dwóch projektach, i w nich się rozwijać. Tak, żeby później były na przykład tylko dwa określenia obok mojego nazwiska.

Zdjecie okładkowe: Agata Serge