Zdarza się, że artyści, którym wydaje się, że są wybitnymi postaciami, nagrywają bardzo zwykłe płyty. Z drugiej strony są też tacy, którzy nagrywając płyty wybitne, pozostają zwykłymi ludźmi. Do tej drugiej grupy należy Kortez, facet z którym można normalnie, swobodnie pogadać, pośmiać się czy zapalić. Dystans ma nie tylko do siebie samego, ale też do całego show biznesu, w którym jest od dwóch lat zanurzony po czubek głowy. Nie zepsuło go to, jest taki sam jak przed debiutem i chyba to jest jego największa zaleta. W świecie pełnym "wyprodukowanych" gwiazd, on jest sobą i ta autentyczność zjednuje mu wciąż mnóstwo fanów. Rozmawiamy o nowej płycie zatytułowanej "Mój dom".

 

Kiedy poprzednio rozmawialiśmy byłeś dosłownie kilka dni przed wydaniem debiutu i jeszcze nic nie było wiadomo. Dziś jesteś już znanym artystą, sprzedajesz dużo płyt, koncerty grasz niemal bez przerwy. Jak bardzo zmieniło się przez to wszystko twoje życie?

Życie zmieniło się wyłącznie pod kątem materialno bytowym. Mogę kupić więcej rzeczy, mieszkać tam gdzie chcę czy pojechać w różne miejsca. Poza tym nic się nie zmieniło. W życiu prywatnym jest dokładnie tak samo, a może nawet gorzej. Dalej walczę o to, co jest dla mnie najważniejsze.

A na płaszczyźnie pisania muzyki i tekstów? Coś się zmieniło po sukcesie "Bumerangu"?

Zupełnie nic. W ogóle się na tym nie skupiam. Wiele razy słyszałem o tych oczekiwaniach i presji związanej z drugą płytą. Ludzie ostrzegali mnie, że mogę się przez to całe ciśnienie pogubić. Tymczasem nie, w ogóle o tym nie myślę, to jest całkowicie drugorzędna sprawa w moim przypadku. Siedzę w studiu, gram to co mi przyjdzie do głowy, kiedy poczuję, że temat jest mocny to go rozwijam. Drugi album będzie trochę inny niż debiut, ale to głównie za sprawą tekstów. Ta płyta w całości opowiada historię związku, któremu się nie udało. Ostatnio dotyka to prawie wszystkich moich znajomych i ciężko uciec przed tym tematem. Robię swoje, na nikogo się nie oglądam, a jak przy okazji wpadnie parę stów, to wiesz... fajnie (śmiech). W końcu mam trochę spokoju w życiu. Ostatnio kupiłem mamie fotel bujany. Cieszę się z takimi prostymi rzeczami.

Nastrój ci się poprawił?

Właściwie nigdy nie był aż tak zły jak się wszystkim wydaje. Nie jestem pesymistą, po prostu wiele wydarzeń z którymi muszę się mierzyć w życiu tak mnie nastraja, ale mam raczej optymistyczne spojrzenie na świat. Czasem zamykam się w studiu, żeby odpocząć od problemów, ale to wcale nie znaczy, że one się same załatwią. Szukam w sobie siły i zgody na to, że nie wszystko mogę zmienić. Poddać się jest bardzo łatwo, ale wiesz... nie wolno. Nie można dać się zniszczyć.

Ciekawe. Znam muzyka z ekstremalnej sceny black metal, który jest dokładnie taki sam jak ty. Tak samo postrzega świat, tak samo o wszystkim opowiada. Tylko on krzyczy o swoich emocjach, a ty jesteś raczej liryczny.

Też lubię sobie pokrzyczeć (śmiech). Czasami w studiu odkręcam wzmacniacz do oporu i generujemy z chłopakami taki gruz, że byś nie uwierzył (śmiech). Tylko, że ja nie jestem w tym autentyczny, to nie jest moje. Potrzebuje czasem hałasu żeby się oczyścić i zmęczyć. Dobrze mi to robi na głowę. Jednak w swojej estetyce czuję się lepiej.

Przy pierwszym albumie pracowałeś z bardzo wieloma wybitnymi artystami. Jak jest tym razem?

Podobnie. Znowu bardzo pomógł mi Olek Świerkot i Kuba Galiński. Praca z nimi to była przyjemność. Kiedy nie potrafiłem osiągnąć danego efektu przychodził Kuba i po trzech minutach wszystko było jak trzeba (śmiech). Dobrze się z nimi czuję w studiu i poza nim. Od strony merytorycznej największe wsparcie dostałem od Agaty Trafalskiej. Wszystkie teksty oprócz jednego, który popełnił Roman Szczepanek, napisała właśnie Agata. Rzucałem jej różne tematy, a ona pisała, podobnie jak na "Bumerangu". Ciągle mnie mobilizowała żebym próbował sam pisać, albo chociaż podrzucał jej pomysły, które mam w głowie. Praktycznie są to są moje historie przefiltrowane przez jej wrażliwość.

To co łatwo zauważyć, to fakt, że nie komentujesz w tekstach bieżących wydarzeń czy problemów. Uciekasz do swojego świata.

Wielu ludzi tak robi, to nic wyjątkowego. Uczestniczę w rzeczywistości, bo nie da się od niej uciec, ale głównie skupiam się na sprawach na które mam jednak jakiś wpływ. Stawiam mur przed tym wszystkim co mnie osłabia, choć zdaję sobie sprawę, że udawanie, że nic się nie dzieje, może się skończyć bardzo źle.

Muzyka na płycie "Mój dom" jest bardzo ascetyczna, bardzo wiele rzeczy pokazujesz korzystając z bardzie niewielkiego arsenału środków.

Czasami myślę o swoich piosenkach i wyobrażam sobie jakby zabrzmiały, gdyby zagrała je kilkudziesięcioosobowa orkiestra. Może kiedyś tak się stanie, kto wie (śmiech). Jednak oszczędność i minimalizm są mi zdecydowanie bliższe. To jest wynik tego, że praktycznie wszystko robię sam. Korzystam z podstawowych instrumentów jakie mamy w studiu, typu piano, gitara czy bas. Staram się wyrażać przy ich użyciu i wychodzą takie rzeczy. Nie chcę robić rzeczy przegadanych, nie widzę w tym sensu.

Grasz mnóstwo koncertów, spotykasz ludzi, udało ci się już określić kim jest typowy słuchacz Korteza?

Nie. Nie ma chyba takiego typowego słuchacza. Są to przeważnie dojrzali ludzie z lekkim wskazaniem na ładne panie, które poznały już życie i wiedzą jak to jest z tą miłością i kredytami (śmiech). Są też faceci, którzy kumają o czym śpiewam, bo to ich historie. Jedno co łączy tych wszystkich ludzi, to fakt, że są bardzo szczerzy i otwarci. Potrafią przyjść po koncercie ze łzami w oczach i opowiedzieć o swoim życiu. W jakimś stopniu wszyscy oni są takimi świrami jak ja (śmiech).

Dużo palisz?

Mniej. Sporo czasu spędzam z synem i wtedy w ogóle nie myślę o paleniu. Czasem jak już pójdzie spać to wychodzę sobie na balkon ze słuchawkami i paczką fajek.

Rozmawiał: Piotr Miecznikowski
fot. Bartek Kowal