Autor: Artur Zaborski

Jej Monikę Nowicką z hitowego serialu „Sexify” zna każdy abonent Netfliksa. Ale Sandra Drzymalska bynajmniej nie jest gwiazdą jednej produkcji. Gra różnorodne postaci, które łączy jedno: są silnymi, niezależnymi i samostanowiącymi o sobie kobietami. Taka jest również jej bohaterka z „Ostatniego komersu”, nagradzanego debiutu Dawida Nickela, który w piątek, 18 czerwca wchodzi do naszych kin.

 

 

Rozmowa z Sandrą Drzymalską

Artur Zaborski: Jak to jest być jedną z najbardziej popularnych młodych aktorek?

  • Sandra Drzymalska: Radzę sobie z zawirowaniem wokół mojej osoby świetnie za sprawą stworzenia, które pojawiło się niedawno w moim życiu. To szczeniak Kropka. Poświęcam jej 100 proc. mojego czasu.

Przecież ktoś tak zapracowany jak ty nie ma czasu na spacery z psiakiem! Przypomnijmy: do kin wchodzi właśnie „Ostatni Komers”, na Netfliksie triumfy świeci serial „Sexify”, a na festiwalach wciąż można oglądać twój włoski film „Sole”.

  • Każdy z tych projektów tworzyłam w innym czasie, a pomiędzy nimi miałam przerwy. To nie tak, że robiłam wszystko naraz, zapracowując się do nieprzytomności. Po prostu pandemia sprawiła, że widzowie dostali dostęp do wszystkich w jednym momencie. Taki efekt nie był zaplanowany. Kropka zjawiła się w moim życiu akurat wtedy, gdy wszystko nabrało niesamowitego tempa.

Fajnie jest oglądać się na plakatach na mieście i na okładkach magazynów?

  • Na początku było to szokujące i rzeczywiście fascynujące. Ale nie do końca skupiam się na tym. Uważam, że zdrowiej jest kierować myśli gdzie indziej. Dzięki temu łatwiej sobie poradzić ze świadomością, że plakaty towarzyszące gigantycznej promocji „Sexify” zaraz zastąpią plakaty innej głośnej produkcji z kimś innym na moim miejscu.

 

Ostatni komers, Sandra Drzymalska

Sandra Drzymalska w filmie „Ostatni komers”. Fot.: Jakub Socha (także zdjęcie okładkowe).

 

O bohaterkach, które stworzyłaś, nie da się tak łatwo zapomnieć. „Sexify”, jak i „Ostatni Komers” łączy to, że opowiadają o młodych ludziach bez obśmiewania i bez gloryfikowania. To rzadkie podejście.

  • Rzeczywiście, nie przypominam sobie tego typu filmów z czasów, kiedy sama chodziłam do szkoły. Gdy zaczynałam gimnazjum, wszyscy byli zafascynowani serią „High School Musical”, ale to zupełnie inny kaliber kina.

„Ostatni Komers” i „Sexify” obudziły w tobie nostalgię za tamtymi czasami?

  • Zarówno na planie, jak i podczas wywiadów wracam do emocji z tamtych lat. To u mnie dość niezwykłe, bo ja jestem osobą, która żyje z dnia na dzień, jestem mocno zakorzeniona w tu i teraz.

Jaka wtedy byłaś?

  • Beztroska i wolna. Przeżywałam pierwsze fascynacje i miłości. Pamiętam, że moje emocje były wówczas nad wyraz wielkie, wszystko bardzo przeżywałam. Wspominam ten okres z ogromną nostalgią. Cieszę się, że dostałam pretekst, by go powrócić do tamtych czasów.

Czy już wtedy wiedziałaś, że chcesz spełniać się jako aktorka?

  • Moi rodzice twierdzą, że wiedziałam o tym nawet wcześniej, bo ponoć już jako sześciolatka zapowiedziałam, że będę aktorką, ale zupełnie tego nie pamiętam. Świadomie zaczęłam myśleć o graniu, kiedy byłam dojrzalsza. Aktorstwo było moim skrytym marzeniem, ale nie wydawało mi się realne ziszczenie go. Ale jakimś cudem się udało.

Nie cudem, tylko ciężką pracą.

  • Widzisz, ja na to tak nie patrzyłam, bo od początku robiłam to z radością. Nie traktowałam grania w kategoriach pracy, tylko jako przyjemność. Inne dzieci uczęszczały na zajęcia sportowe albo plastyczne, a dla mnie dodatkową aktywnością był teatr. Uwielbiałam spędzać w nim czas. Rozwijał mnie pod względem kulturalnym - poznawałam poezję i prozę, zakochiwałam się w utworach Wisławy Szymborskiej i Tadeusza Różewicza. Ich dzieła robiły na mnie duże wrażenie. Teatr był moim miejscem na ziemi, odkąd tylko pamiętam.

 

Ostatni komers, Sandra Drzymalska

Sandra Drzymalska w filmie „Ostatni komers”. Fot.: Jakub Socha.

 

Z sukcesem podbiłaś polskie kino. Czy rozbudziło to u ciebie chęć występowania w zagranicznych produkcjach?

  • Oczywiście, że jest to moje skryte marzenie. Pozwalam sobie na nie, bo mojemu pokoleniu jest łatwiej. Wiele umożliwia nam Internet i social media. Mamy dzięki nim ułatwiony dostęp do zagranicznych produkcji niż aktorzy, którzy debiutowali przed nami. Możemy wysłać self tape albo wziąć udział w wirtualnym castingu.

I potem go wygrać – tobie się to udało we Włoszech, gdzie wystąpiłaś w filmie „Sole”, który podbił wiele festiwali, choćby nasz Tofifest.

  • To była fantastyczna przygoda, jedna z najpiękniejszych w moim życiu. Carlo Sironi jest nie tylko świetnym reżyserem, ale także cudownym człowiekiem, który traktuje aktora jako twórcę, a nie odtwórcę. Bezgranicznie skupia się na osobach, z którymi współpracuje, ufa im i uwielbia je. Jeśli widzę, że reżyser nie lubi aktorów grających w jego filmie, od razu zapala mi się czerwona lampka. Pandemia spowodowała, że „Sole” nie miało możliwość zaistnieć w polskich kinach, ale samo to, że film otrzymał Europejską Nagrodę Filmową jest ogromnym sukcesem. „Sole” było jednym z większych wyzwań w moim życiu, między innymi dlatego, że na planie mówiłam po włosku.

Nauczyłaś się języka czy posługiwałaś się zapisem fonetycznym?

  • Najpierw uczyłam się jedynie brzmień słów ze scenariusza, potem jednak uczęszczałam na lekcje z native speakerem. Oswoiłam się z językiem i byłam w stanie się komunikować. Później niestety nieco odpuściłam, bo zawsze odcinam się od odegranej w filmie postaci. Ale w październiku udało mi się wybrać z koleżankami na Sardynię – były zaskoczone, że tak wiele pamiętam i rozumiem, bo w końcu minęło półtora roku.
    Lubię „Sole” ze względu na to, jak pokazano w nim twoją bohaterkę. Chociaż jest kobietą z poważnymi problemami, nie czeka, aż ktoś ją uratuje. Jest wyraźna i pcha akcję do przodu, zupełnie jak twoja postać z „Sexify”, która prawie nigdy nie płacze.
    Nie mam nic przeciwko płaczowi, ale faktycznie cieszy mnie, że nasze bohaterki mają w sobie dużą siłę i moc sprawczą. Nie są bezbronne, nie krzyczą: „Zaopiekuj się mną!”, tylko biorą sprawy we własne ręce, są niezależne. A z drugiej strony mężczyźni stale funkcjonują w ich życiu. Zachowaliśmy piękną równowagę. Cieszę się, że projekty, w których biorę udział, pokazują, jak bardzo kobiety są ważne. Moje postacie mają w sobie siłę, są istotne dla fabuły, mają coś do powiedzenia i wiele doświadczeń za sobą. Kiedy tworzę swoje bohaterki, zależy mi na tym, żeby nie były nijakie.

 

Ostatni komers, Sandra Drzymalska

Sandra Drzymalska w filmie „Ostatni komers”. Fot.: Jakub Socha.

 

Tym z „Sexify” do nijakości musi być daleko, skoro wzbudzają taki popłoch na świecie. Sprawdzałaś, co pisze się o nich zagranicą?

  • „Sexify” podobał się ludziom w najróżniejszych miejscach, co wydaje mi się efektem tego, że nakręciliśmy serial uniwersalny. Otrzymałam mnóstwo wiadomości na Instagramie – tak od Włochów, jak i choćby od Kenijczyków! Poruszamy tematykę człowieka, zwłaszcza młodego i jego odbioru przez innych ludzi, a ponadto seksualności i kobiet. A kobiety zamieszkują przecież cały świat. Moi przyjaciele wysyłali mi tweety, w których ludzie z różnych stron świata włączali „Sexify” z napisami, słuchając oryginalnych dialogów w języku polskim. Komentarze mówiły, że nasz język jest piękny, że wspaniale się go słucha. Widzowie polecali sobie nawzajem wyłączenie dubbingu i wysłuchanie wersji polskiej. Taka promocja Polski zagranicą bardzo mnie ucieszyła!

Więcej artykułów o tym, co dzieje się w polskiej i światowej kinematografii, znajdziesz w pasji Oglądam.