Autor: Artur Zaborski

Choć ma na koncie główne role w komercyjnych hitach, nigdy nie utkwiła w jednym typie postaci. Magdalena Boczarska dba o różnorodność swoich bohaterek, ale coś zawsze je łączy: to, że są wielowymiarowe, skomplikowane, same o sobie stanowią i nie podporządkowują się ani mężczyznom, ani sytuacjom, w których się znalazły. Taka jest też Sasza Załuska, w którą wciela się w „Żywiołach Saszy” – adaptacji popularnej serii kryminałów Katarzyny Bondy

Wybór Bondy

W tej roli upatrzyła ją sobie sama pisarka. – Wybrałam się na spektakl muzyczny w Teatrze Wielkim i tam odniosłam wrażenie, że obserwuje mnie pewna kobieta, ale nie miałam pojęcia, kim ona jest – opowiada mi Boczarska. – Zwróciła na mnie uwagę gdy toczyłam dyskusję z szatniarką, która zgubiła moje palto. Katarzyna Bonda stwierdziła potem, że właśnie wtedy zobaczyła swoją Saszę, choć też nie wiedziała, kim jestem. Później, gdy nas sobie przedstawiono, jej zdziwienie, że pracuję jako aktorka, było równie ogromne jak moje, że ona jest autorką serii o Saszy – dodaje.

 

Pochłaniacz, Bonda


Ale nie tylko Bonda dostrzegła w niej profilerkę, która po siedmiu latach w Londynie wraca do Polski, gdzie w Łodzi dostaje swoją pierwszą sprawę związaną z podpalaczem. – Sześć lat temu usłyszałam od jednej z dziennikarek o wydaniu serii książek o Saszy. Powiedziała mi, że powinnam wcielić się w tę postać w ekranizacji. W ciągu jednego tygodnia usłyszałam taką opinię jeszcze trzykrotnie, co dało mi do myślenia – wspomina aktorka.

Gdy już dostała oficjalną propozycję, czuła ciężar związany z namaszczeniem przez Bondę, jak i z oczekiwaniami czytelników. – Wiedziałam, że poprzeczka jest bardzo wysoko postawiona – mówi. Obie potrafią walczyć o siebie i ważne dla nich sprawy, ale stawiają przy tym dobro swoich dzieci na pierwszym miejscu. Sasza jest matką młodej dziewczynki, Boczarska wychowuje ze swoim partnerem Mateuszem Banasiukiem synka Henryka, który w grudniu skończy cztery lata. I choć podobieństw jest między nimi znacznie więcej, aktorka nie do końca potrafi sobie wytłumaczyć, dlaczego ludzie dostrzegli w niej Saszę.

 


– Jeśli już miałabym na coś postawić, to na specyficzne spojrzenie. Niektórzy nazywają je czujnym, obserwującym, a ja wielokrotnie musiałam się z niego tłumaczyć, bo inni czują się pod nim jak pod ostrzałem, wydaje im się, że są poddawani ocenie. Nieraz musiałam wyjaśniać, że nic do nikogo nie mam, po prostu tak patrzę. Rolę Saszy starałam się oprzeć przede wszystkim na tym moim spojrzeniu, bo inne środki ekspresji ma ona bardzo ograniczone. Tym, co rzuca się w oczy od razu, jest jej czujność – podkreśla Boczarska.

Tym spojrzeniem przyciągała już w Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej im. Ludwika Solskiego w Krakowie, którą ukończyła w 2001 roku. Jako krakuska z urodzenia nie musiała na studia wyjeżdżać do obcego miasta. Przez cały czas miała w swoim otoczeniu przyjaciół i bliskich, których wsparcie przydawało się w kryzysowych sytuacjach.

Ostra krytyka

– Doświadczyłam w szkole krytyki, z którą nie zawsze było mi łatwo – przyznaje. Zastrzega jednak, że miała olbrzymie szczęście i trafiła na cudownych profesorów i pedagogów. – Rozpostarli nade mną skrzydła, nikt mnie nie skrzywdził, chociaż wielokrotnie płakałam na skutek usłyszanych słów. Ale nie czułam się dotknięta, zastraszona, stłamszona czy poniżona, co jest w tej sytuacji najistotniejsze – wspomina. I wylicza: – Za moich czasów nikt nie nauczał procesu wyjścia z roli. Tego co zrobić, aby się w niej nie zatracać, jak przeżywać słowa krytyki czy znosić niepowodzenia. O tym się nie mówi, a radzenie sobie ze sferą psychiczną jest szalenie ważne. Jak wzmocnić się na tyle, żeby wykonywać ten zawód z powodzeniem i radością, umieć znieść porażki, które się z nim wiążą?

 

Lejdis

 


Ukochany Kraków opuściła na rzecz Warszawy, gdzie w 2003 roku dostała angaż w Teatrze Narodowym. Równolegle ruszyła też jej kariera na dużym i małym ekranie. Zaczęło się od rólek w serialach „Tango z aniołem” (2005), „Dylematu 5” (2005), „Determinator” (2007). Rozpoznawalność przyniosły jej role w popularnych komediach – „Testosteronie” (2007), „Futrze” (2007), „Lejdis” (2008) czy „Idealnym facecie dla mojej dziewczyny” (2009).

Choć zdobywała uznanie za dokonania teatralne (na 45. Kaliskich Spotkaniach Teatralnych z Jarosławem Gajewskim otrzymali nagrodę dla duetu za role w spektaklu „Merlin. Inna Historia” Tadeusza Słobodzianka w reżyserii Ondreja Spišáka), krytycy wieszczyli jej raczej komercyjną ścieżkę kariery. I kto wie, czy nie poszłaby tą drogą, gdyby nie to, że na jeden z jej spektakli przyszedł syn znanego reżysera.

– Jan Kidawa-Błoński szukał przez cały rok odpowiedniej osoby do głównej roli w „Różyczce”. Ja byłam wtedy mało znaną aktorką, ale gdy jego syn zauważył mnie w teatrze, podsunął tacie pomysł zaproszenia mnie na zdjęcia próbne. Kiedy się odbyły, tego samego dnia otrzymałam wiadomość, że dostałam rolę – opowiada.

 

Różyczka

 

Kreacja tytułowej kobiety rozdartej pomiędzy uczuciem do pracownika SB a inwigilowanego przez niego inteligenta przyniosła jej nagrodę dla najlepszej aktorki na festiwalu w Gdyni, a także pierwszą nominację do Orła. Krytycy dostrzegli w niej potencjał dramatyczny, ale oferty ról w ambitnych produkcjach wcale nie posypały się od razu. – Miałam momenty, kiedy zagryzałam zęby, telefony nie dzwoniły, propozycji nie było. Nie wiem, w jakim momencie życia byłabym teraz, gdyby nie mądre osoby z zewnątrz, które mi wtedy towarzyszyły – mówi.

Jedną z takich osób jest Kidawa-Błoński, który napisał scenariusz do filmu „W ukryciu” (2013). – Do obsadzenia były role dwóch 16-letnich dziewczyn i reżyser ponownie szukał odpowiednich aktorek przez rok. W końcu z jednej z nastolatek zrobił starą pannę, aby usprawiedliwić mój wiek – wspomina Boczarska. Choć film zebrał raczej chłodne recenzje, ona po raz kolejny udowodniła, że kobiety, które wydają się na straconych pozycjach, jest w stanie zagrać z szacunkiem, godnością i siłą.

 

Ostatnia rodzina

 

Sztuka kochania

Nic dziwnego, że szybko dostała propozycje kolejnych skomplikowanych bohaterek u Jerzego Stuhra („Obywatel”, 2014), Dariusza Gajewskiego („Obce niebo”, 2015), Jana P. Matuszyńskiego („Ostatnia rodzina”, 2016). Były to jednak bohaterki drugoplanowe, które owszem, były wyraziste i się je zapamiętywało, ale na pewno nikt nie wymieniał ich w pierwszej kolejności, gdy mówił o filmie.

Przełom nastąpił wraz z tytułową rolą w megahicie „Sztuka kochania. Historia Michaliny Wisłockiej” (2017). – Film do tej pory jest dla mnie przygodą życia, bo poniósł za sobą niesamowity efekt kuli śniegowej. Jego promocja była niezwykle przemyślana, udało nam się przywrócić moc słowom Michaliny Wisłockiej. Kampania reklamowa była zatytułowana „Kochanie to sztuka”. Okazało się wówczas, że jeśli chodzi o seksualność nadal mamy sporo lekcji do odrobienia. Seks wciąż jest tematem tabu, nie potrafimy o nim swobodnie rozmawiać. Naszą ambicją było to, żeby ludzie po kinowym seansie chcieli po prostu wrócić do domu i się przytulić, pokochać. I wiem, że z takim odbiorem film się spotkał, że wzbudził ogromne emocje. To jest najcenniejsza nagroda – przekonuje mnie.

 

 

Hit Marii Sadowskiej do kin przyciągnął prawie 2 miliony ludzi. Widownia pokochała Boczarską w roli wyszczekanej, progresywnej, samoświadomej i niezależnej seksuolożki, ale Boczarska zadbała, żeby ta sympatia nie przełożyła się na jej wizerunek w kinie. – Czasami istnieje niebezpieczeństwo dźwigania przez resztę kariery ciężaru jednej postaci, z którą wszyscy cię utożsamiają. Dlatego cieszę się, że wcielam się w tak różnorodne bohaterki, mam z czym się mierzyć i mogę coś ciekawego pokazać. Bo każda nowa rola jest dla mnie spotkaniem z ciekawym człowiekiem – deklaruje.

Role wybiera selektywnie, dba, żeby za każdym razem na ekranie wyglądać inaczej. W „Piłsudskim” (2019) zagrała Marię, pierwszą żonę tytułowego bohatera i dostała za to kolejną nagrodę na festiwalu w Gdyni. W „Listach do M. 4” (2019) bawiła jako Dagmara, która wdaje się w romans z mikołajem granym przez Karolaka. W „Alicji i żabce” (2020) razem z Olgą Bołądź zabrały głos w sprawie aborcji, a w „Magnezji” (2020) i serialu „Król” (2020) nosi na głowie odjechane kolory i nietypowe fryzury przynależne epokom, w których dzieje się akcja. Każda z tych postaci jest wyrazista, inna, nie giną na tle pozostałych bohaterów, co aktorkę cieszy, bo pamięta czasy, gdy kobieta na ekranie była wyłącznie ozdobnikiem.

 

 

– Mamy jeszcze wiele zaległości do nadrobienia w kinie, ale od kilku lat obserwuję zmianę. Cztery lata temu przy okazji premiery „Sztuki kochania” uczestniczyłam w dyskusji na temat kondycji kobiecego kina. Jury ustanowiło kryteria, według których mogliśmy o nim mówić. Pierwszy warunek: bohaterka ma imię i nazwisko, drugi: rozmawia w tym filmie lub serialu z inną kobietą, trzeci: rozmowa dotyczy tematu innego niż główny bohater – wylicza. – Dziś one wydają się absurdalne, bo przez te cztery lata wszystko niesamowicie się zmieniło. Przyszła w końcu pora na opowiadanie kobiecych historii – mówi.

Częścią owej zmiany jest bez wątpienia serial „Żywioły Saszy”, który obok „Pułapki” czy „Chyłki” stawia na pierwszym planie kobietę wykształconą, ambitną, zdolną i szalenie inteligentną. – Kobiety wykonują wszystkie zawody świata – jesteśmy aktorkami, lekarkami, polityczkami, a nawet mechanikami samochodowymi, choć tu jest nas mniej ze względu na specyfikę pracy. Przy okazji przygotowań do tej roli spotkałam się nawet z kobietą, która była szpiegiem, teraz już jest nieaktywna zawodowo. Kobiety mają w agenturach i służbach specjalnych silną reprezentację. Wykonywanie pewnych zadań byłoby bez nich zupełnie niemożliwe – opowiada z dumą.

– Na opowiedzenie wciąż czekają historie z misją, tak jak było w przypadku „Sztuki kochania” czy serialu „Pod powierzchnią”. Mogą one zrobić wiele dobrego. Jeśli moja rola może komuś pomóc, to jest to dla mnie olbrzymia wartość – podsumowuje.

Więcej artykułów znajdziesz w pasji Oglądam.