Debiut reżyserski Jakuba Piątka międzynarodową premierę miał na założonym przez Roberta Redforda prestiżowym festiwalu Sundance. To dam zaczynali bracia Coen, Kevin Smith, Quentin Tarantino czy Steven Soderbergh. Zapamiętajcie nazwisko zdolnego Polaka, który w rozmowie z magazynem „Empik Pasje” mówi: – Kiedyś często się buntowaliśmy, mieliśmy poczucie, że z biegiem czasu nie robimy tego tak często, jak byśmy chcieli czy należałoby. Film wynika w pewnym sensie z tęsknoty za tym utraconym buntem. „Prime Time” można oglądać od 14 kwietnia na Netfliksie.

 

Jakub Piątek na planie filmu "Prime Time"

Jakub Piątek na planie filmu „Prime Time”, mat. prasowe

 

Artur Zaborski: Jak debiutantowi z Polski udaje się pokazać film na Sundance, najważniejszym w USA festiwalu kina?

  • Jakub Piątek: Na organizowanym przez Nowe Horyzonty Polish Days pokazaliśmy fragmenty „Prime Time’u”. Kim Yutani, szefowa programerów na Sundance zaproponowała producentom, żeby zgłosili go na amerykański festiwal. Nie wiedzieliśmy, czy cokolwiek z tego wyjdzie. Nie byliśmy nawet pewni, czy film będzie gotowy na imprezę. Studziliśmy nastroje, ale udało się: zakwalifikowaliśmy się.

Akcja filmu dzieje się w sylwestra 1999 roku, jest bardzo mocno zakorzeniony w polskiej rzeczywistości, a jednak okazał się atrakcyjny dla widzów w USA. Udało wam się uchwycić w nim pewne uniwersalne kwestie – choćby rolę mediów czy wykluczenie społeczne. Ale też potrzebę buntu.

  • „Prime Time” jest efektem dyskusji dwojga trzydziestolatków – mojej i scenarzysty Łukasza Czapskiego – na temat tego, że kiedyś często się buntowaliśmy, mieliśmy poczucie, że z biegiem czasu nie robimy tego tak często, jak byśmy chcieli czy należałoby. Film wynika w pewnym sensie z tęsknoty za tym utraconym buntem. Szukając inspiracji, natrafiliśmy na akta sprawy z 1996 roku z USA, według których dwóch chłopaków przejęło telewizję newsową. Zawładnęli wizją, grozili bronią, puszczali, co chcieli, głównie swoje ulubione teledyski. Kiedy przyjechała policja, ich pierwszym żądaniem było zamówienie pizzy dla wszystkich – zarówno pracowników, którzy byli ich zakładnikami, jak i dla nich samych. Potem zrobiliśmy z Łukaszem research i okazało się, że te lata obfitowały w wiele tego typu zdarzeń.

 

 

Gdzie jeszcze się zdarzyły?

  • Choćby w Brazylii, Burkina Faso, Holandii, jak i w Polsce, choć u nas akurat atak się nie powiódł. Zresztą najczęściej się nie udawało. W każdym przypadku zamachowcami byli młodzi mężczyźni. Kiedy zaczęliśmy pracę nad scenariuszem, wiedzieliśmy, że to jest idealny pomysł na debiut, bo projekt nie wymagał dużych nakładów finansowych, a jako reżyser mogłem skupić się na tym, co dla mnie najważniejsze – nic mnie nie rozpraszało, więc zająłem się pracą z aktorami i stworzeniem dla nich odpowiednich warunków.

 

Bartosz Bielenia na planie filmu "Prime Time"

Bartosz Bielenia na planie filmu „Prime Time”, mat. prasowe

 

Akcja dzieje się 20 lat temu, ale ma się wrażenie, jakbyście opowiadali o tym, co aktualnie mamy za oknem.

  • Film na pewno nakłada się na otaczającą nas rzeczywistość, chociaż scenariusz zaczęliśmy pisać prawie trzy lata temu. Scenę z policją kręciliśmy w momencie, gdy pod komisariatem trwały protesty związane z Margot. Na ekranie widzimy realną procedurę. Pamiętam, że członkowie ekipy podchodzili do mnie i mówili, że jest to bardzo brutalne, wręcz za bardzo. A chwilę później okazało się, że wcale tak nie jest, że takie rzeczy dzieją się naprawdę. Ale pokrycie obrazu ze światem realnym nie było naszym głównym celem. Rezonowanie z rzeczywistością przychodziło naturalnie.

Dlaczego akcja filmu rozgrywa się ostatniej nocy 1999 roku?

  • Po pierwsze dlatego, że przypominała nam o tym, co dzieje się teraz – wtedy również przez kraj przelewały się protesty wielu grup zawodowych i społecznych. Był to rok reformy edukacji – wprowadzenia gimnazjów, przeciwko czemu protestowali nauczyciele, rolnicy rozsypywali ziarno, blokując drogi, co doprowadziło do strzelaniny w Olsztynie. Towarzyszyło temu przeświadczenie, że świat się kończy.

„Pluskwa milenijna”, czyli obawa, że komputery nie poradzą sobie ze zmianą daty z 1999 na 2000 skutkowała tym, że wypłacaliśmy pieniądze z banków i kupowaliśmy jedzenie na zapas…

  • …a z drugiej strony mieliśmy przygotowane za bajońskie kwoty imprezy sylwestrowe na Placu Zamkowym i na Placu Teatralnym. To wszystko podniosło poprzeczkę dramatycznego nastroju filmu, stało się też świetnym tłem dla Sebastiana, który czuje się zagubiony w tym chaosie i ma przekonanie, że telewizja wyklucza ludzi takich jak on. Dlatego dokonuje włamu do studia i chce się pokazać na antenie. Musimy pamiętać, że telewizja była w tamtych czasach dużo mniej dostępnym światem – jeśli się w niej zaistniało, było się kimś ważnym. Sam wychowałem się na telewizji, po nocach oglądałem w niej filmowe klasyki, bo pochodzę z miasta, w którym nie było kina. Dziś Sebastian pewnie użyłby telefonu i na dodatek zyskał dzięki temu większe zasięgi.

 

Magdalena Popławska na planie filmu "Prime Time"

Magdalena Popławska na planie filmu „Prime Time”, mat. prasowe

 

Na początku Sebastiana wszyscy traktują jako intruza, terrorystę. Ale kiedy zapoznają się z jego historią i oczekiwaniami, nieoczekiwanie zyskuje popleczników. Tak jakby nawet pracownicy telewizji dostrzegli, że w jego działaniach jest jakaś słuszność. Tym samym film nie dzieli bohaterów na dobrych i złych.

  • W naszym filmie nie ma klasycznego antagonisty. Założeniem był pewien rodzaj flirtu z kinem gatunkowym, wykorzystywaniem schematów, a jednocześnie łamanie ich. Skupienie się na psychologii zamiast na akcji, która była jedynie pretekstem do pokazania pewnych postaw i potrzeb. Przepisywaliśmy tekst, pozwalaliśmy sobie na improwizację z aktorami. Pewnego razu zamknęliśmy się na cztery godziny w studio i odwzorowaliśmy sytuację z filmu z całym głównym zespołem, a rokowania policyjne prowadził emerytowany negocjator. Wszyscy mieli szansę zobaczyć, jak taki proces naprawdę wygląda, jak bardzo jest żmudny, bo właściwie przez kilka godzin doszliśmy donikąd.

W przejętym studiu filmowym spotykają się ludzie z różnych światów, są zmuszeni, żeby ze sobą porozmawiać.

  • Trójka zamknięta w studio nigdy by się nie spotkała, gdyby do tej sytuacji nie doszło. Poruszają się po mieście różnymi środkami transportu, jedzą obiady w innych miejscach, a nagle są skazani na siebie, zamknięci razem w jednej przestrzeni. A my możemy obserwować rozwój ich relacji. Wspaniałą robotę wykonali Magdalena Popławska, Andrzej Kłak i Bartek Bielenią. Dodatkowo Bartosz miał przeświadczenie, że tworzy bohatera, do którego bardzo łatwo coś dokleić głównie przez to, jak mało o nim wiemy. Trochę jak w efekcie Kuleszowa: jeśli pokażesz na ekranie biedę, to bohater będzie biedny, jeśli pojawi się inne wykluczenie, również będzie z nim utożsamiany.

Nie bałeś się pokazać bohatera, który wpada do telewizji z bronią, terroryzuje ludzi, a widz i tak z nim sympatyzuje?

  • Ale to poczucie nie występuje od początku! Sebastian musi sobie na nie zapracować. Ciekawa była praca nad bohaterem owianym tajemnicą, wokół którego świat i sytuacje ekstremalne nabierają intensywności. Kiedy oglądam filmy z pozycji widza, taki zabieg bardzo mnie ekscytuje – ktoś rozsypuje dla mnie ślady, elementy, które sam muszę poskładać. A bohater potrzebuje mnie, żeby dopełnić swoją rolę. Kino jest dla mnie lekcją empatii. Oglądamy filmy, bo dzięki nim mamy dostęp do innych światów. Możemy choć odrobinę poczuć się kimś innym, spojrzeć z innej perspektywy. Poczuć się jak skazany, odsiadujący wyrok w więzieniu albo ktoś doprowadzony do ostateczności. Zastanowić się, przed jakim dylematem staje dziewczyna, która chce dokonać aborcji. I tego stale szukam: chcę zobaczyć kogoś innego, pewną alternatywę rzeczywistości. Zapracowanie takiego bohatera na naszą sympatię jest ciekawe, bo jego droga staje się dzięki temu bardziej wyboista.

 

Bartosz Bielenia na planie filmu "Prime Time"

Bartosz Bielenia na planie filmu „Prime Time”, mat. prasowe

 

Rozumiesz, dlaczego Sebastian zdecydował się na taki krok?

  • Jestem przekonany, że miał za plecami ścianę. Mógł albo się pod nią skulić, przeczekać, albo coś zrobić i zdecydował się na drugą opcję. Razem ze scenarzystą Łukaszem Czapskim pilnowaliśmy konsekwencji w jego postępowaniach na etapie pisania scenariusza. Część widzów nie będzie postrzegać go w taki sposób, tylko wykaże się wobec niego potępieniem. I obie wersje są w porządku, bo chodzi o to, co sam w sobie masz, co ty jako widz wnosisz ze sobą do filmu. Przez jakie filtry przepuszczasz to, co widzisz.

Czy film jest też twoim komentarzem do kondycji mediów?

  • W kinie o mediach zostało już wiele powiedziane. Jest “Sieć”, “Magnolia” i wiele innych filmów. Pamiętam mój pierwszy występ w telewizji. Uderzyło mnie, że wywiad prowadził dziennikarz, który zupełnie nie był mną zainteresowany. Nagle zapaliła się czerwona lampka, weszliśmy na wizję i zainteresowanie u niego natychmiast się pojawiło. Kiedy zgasła, znowu przestawałem dla niego istnieć. Teraz rozumiem, że jest to walka o przetrwanie i możliwość pracy. Nie możesz ekscytować się każdą osobą siedzącą naprzeciwko. Telewizja i media kształtują nasze postrzeganie rzeczywistości, jednak powstaje pytanie, jak czyste jest to szkło.

Ty widzisz zabrudzenia i rysy?

  • W gronie dokumentalistów, z którego się wywodzę, zawsze podkreślaliśmy, że próbujemy poprzez cierpliwą obserwację dostrzec prawdziwego człowieka. Obraz w telewizji jest znaczącym wypaczeniem, dalekim od rzeczywistości. Zbyt kolorowym, opierającym się na toposach. Telewizja zawsze była i jest narzędziem politycznym, a co za tym idzie: obosiecznym.

 

Cezary Kosiński na planie filmu "Prime Time"

Cezary Kosiński na planie filmu „Prime Time”, mat. prasowe

 

Więcej artykułów o filmach znajdziesz w naszej pasji Oglądam.