- Jak jest się wydziaraną Chylińską i pisze się książkę dla dzieci, to trzeba sobie zdawać sprawę, jak może to być odebrane - mówi popularna wokalistka, której książeczka „Zezia i Giler” właśnie trafiła do księgarń.

Najpierw były teksty piosenek, potem felietony, czyli krótkie formy. Skąd wzięła się potrzeba napisania książki? I dlaczego właśnie dla dzieci?

Pewnego dnia mój syn Ryszard rozchorował się i latał z gilem, córka Esia przyniosła do domu rotawirusa, w końcu oboje poszli spać, więc włączyłam komputer i... zaczęłam wspominać. Głównie czasy sprzed bycia tak zwaną gwiazdą, czyli fajne bezpieczne lata zupełnej beztroski i braku, że tak powiem, monitoringu mediów. Przypomniałam sobie Patrycję - moją bardzo serdeczną przyjaciółkę z podstawówki. Tak naprawdę to ona nauczyła mnie czytać książki. Wiadomo, jak to jest w podstawówce: trzeba przeczytać „Wojtka strażaka” i inne bzdury. A my w pewnym momencie zaczęłyśmy ze sobą rywalizować, która przeczyta więcej książek w tydzień. Patrycja była najlepsza w szkole, jeśli chodzi o wypożyczanie książek z biblioteki i bardzo mi imponowała. Czytałyśmy „Pępek węża” Ewy Lach czy „Zapałkę na zakręcie” Krystyny Siesickiej, która była dla mnie książką kultową. Pamiętam jak z całą gromada dziewczynek stałyśmy w kolejce w jedynym sklepie z książkami w Sopocie i wykupiłyśmy wszystkie egzemplarze. Wychowałam się też na książkach Musierowicz - cudownej i fantastycznej „Jeżycjadzie”.
Kiedy więc usiadłam wieczorem i pomyślałam, że może coś bym napisała, to w pierwszym momencie pojawiło się w mojej głowie: „Napiszę coś bardzo ambitnego, coś takiego... „dorosłego”!” Po czym zaczęłam wspominać i zastanawiać się, jaka jest moja rzeczywistość od tych paru lat? Co dobrze znam, w czym czuję się bezpiecznie, w czym będę autentyczna? Rozejrzałam się po tym „gwiazdorskim” mieszkanku, w którym leży góra niewyprasowanych spodenek moich dzieci. W głowie tłukła się myśl, że za moment przedatuje się polędwica, która leży w lodówce, więc muszę ją jutro przyrządzić. Pod nogami plątał się kot. I dotarło do mnie: nie wymyślaj, tylko napisz, co ci w sercu gra.

W „Zezi i Gilerze” nie ma klasycznej akcji z głównym wątkiem, całość składa się raczej z obrazków i krótkich opowiastek. Nie ma też elementów bajkowych czy fantastycznych typowych dla literatury dla dzieci. To nietypowa, realistyczna książka dla młodych czytelników. Ale w trakcie lektury zdałam sobie sprawę, że już kiedyś, dawno temu, zetknęłam się z podobną opowieścią. To były „Dzieci z Bullerbyn”. Czy książka Astrid Lindgren była dla pani inspiracją, czy to raczej przypadkowe podobieństwo?


Jedno i drugie. Od momentu, kiedy mam dzieci, zakończył się dla mnie bezpowrotnie etap „dorosłego” patrzenia na rzeczywistość. Przyglądam się jej znowu podobnie jak 30 lat temu, kiedy miałam 6 lat. I to jest piękne. Kiedy przypominam sobie tamtą siebie, dochodzę do wniosku, że byłam najmądrzejszą dziewczynką pod słońcem, a to, co wtedy widziałam swoimi oczami, było najpiękniejsze i najbardziej prawdziwe. Wszystko, w co wtedy wierzyłam i co wydawało mi się normalne i naturalne, w trakcie dorastania zaczęłam komplikować. A to sprawia, że człowiek dorosły staje się nieszczęśliwy. Uratowały mnie moje dzieci: dzięki nim odzyskałam to prostoduszne i prostolinijne spojrzenie na rzeczywistość. W mojej książce chciałam spotkania dziewczynki, jaką jest Zezia, z tą dorosłą dziewczyną, którą jest jej mama. Nie chciałam napinać się na akcję. Postanowiłam pisać sobie codziennie jeden rozdzialik na zasadzie: co tam dzisiaj u Zezi.

Stąd dziecięca perspektywa narracyjna w pani książce?

To ma być historia bez zadęcia. Zależało mi na tym, żeby się po prostu opowiedziała. Żeby była taka, jakie jest nasze życie. Przede wszystkim moje życie. Chciałam pokazać, że dzieci, nawet bardzo małe, są bardzo uważnymi obserwatorami rzeczywistości. Potrafią różne jej elementy osnuć w bajkowość, ale konfrontują się z rzeczywistością. Widzą, jak zachowują się rodzice wobec siebie i innych. Pamiętam na przykład z rodzinnego domu, że do jednej babci się jeździło, a do drugiej nie, jedną się lubiło, a drugiej nie. Nie chciałam tego odczarowywać. Nie chciałam, żeby Zezia widziała wszystko jako piękne i cudowne. Dla mnie ważne jest to, jak wszystko się przez nią przefiltrowuje. Zezia cały czas jest zadziwiona tym, że życie dorosłych jest takie skomplikowane! Na przykład: dlaczego mama nie rozmawia z Ciocią Zagranicą? O co chodzi? Dlaczego dla mamy takim stresem jest spędzenie świąt u swoich rodziców? Zezia zadaje proste pytania, których - zdaniem dorosłych - nie wypada zadawać.

Skąd wziął się w „Zezi i Gilerze” temat autyzmu?

W Gilera włożyłam to wszystko, co jest tak zwanym „innym dzieckiem”. Nie chodzi tylko i wyłącznie o schorzenia. W podstawówce mieliśmy w klasie grubego chłopaka i miał po prostu przerąbane. Na naszym podwórku bawiły się dzieci, których rodzice byli świadkami Jehowy i rzucało się w nie kamieniami. Giler jest postacią, której dałam rys dziecka, powiedzmy, z problemami. Myślałam o nim przede wszystkim jako o kimś, kto jest INNY. Chodziło też o zachowania, których nie lubimy, które nas drażnią. A dzieci są okrutne, nie lubią, kiedy ktoś się ślini, nie rozmawia, trzepoce łapami albo żre piach. Wymyśliłam problemy, z którym Zezia musi się skonfrontować i bardzo chciałam, żeby była w tym dzielna, żeby była fajną siostrą, która opiekuje się swoim bratem i bardzo dobrze o nim myśli.

Czy nie obawia się pani opinii: „O, następna celebrytka napisała książkę”?

To nie było tak, że dostałam propozycję, albo że ktoś do mnie zadzwonił ze zleceniem napisania książki. W takiej sytuacji od razu się spinam, a nie mam charakteru Balzaka ani Dostojewskiego. Oni podobno mieli mega motywację, kiedy przychodził komornik i pod taką presją obaj pisali najlepsze teksty swojego życia. Kiedy skończyłam „Zezię”, zadzwoniła do mnie moja menedżerka Joasia z wiadomością, że zaproponowano mi napisanie autobiografii. Bardzo mnie to rozśmieszyło. Że niby to życie jest dla kogoś nieprawdopodobnie interesujące? A może finał już niedaleko? Mam 36 lat, może Joanna ma jakieś wyniki moich badań, o których nic nie wiem? (śmiech) Trochę dziwna sytuacja, więc powiedziałam, że absolutnie nie, dziękuję bardzo. Na to Joasia, że może chciałabym napisać coś innego? Więc mówię: „Coś tam sobie piszę. Ale Chylińska i bajki dla dzieci?” Jednak przesłałam pani Agnieszce Hetnał, redaktor naczelnej wydawnictwa Pascal pierwszy rozdział. Dla mnie to nowe doświadczenie i dosyć ciężki debiut, ponieważ, cholera, nie jestem anonimowa. Na pierwszym spotkaniu z panią Agnieszką powiedziałam, że byłoby idealnie, gdybym mogła wydać tę książeczkę pod pseudonimem. Ale wydawca chce, żeby książka ładnie się sprzedała. Martwię się, strasznie nie chciałabym zgubić tego, co najważniejsze: samej historii i jej dziecięcych bohaterów. To nazwisko z przodu siłą rzeczy może pomoże (a może nie) promocji książki, ale ideałem byłoby dla mnie, gdyby ludzie skupili się na tym, o czym jest ta opowieść. Trudno, jak jest się wydziaraną Chylińską i pisze się książkę dla dzieci, to trzeba sobie zdawać sprawę, jak dodatkowo może to być odebrane. Ale chyba jestem na to gotowa. Przecież nie pretenduję do miana wielkiej literatki i nie mam ambicji, żeby moja książka była szkolną lekturą.

Rozmawiała Magdalena Walusiak