Manifesto” - filmowa instalacja

Początkowo dzieło Juliana Rosefeldta funkcjonowało jako filmowa instalacja eksponowana w Australii, Berlinie i Nowym Jorku, w której na różnych ekranach prezentowano trzynaście postaci, odgrywanych przez znaną aktorkę i odtwarzanych jednocześnie w dużych przestrzeniach galerii. W 2015 roku projekt, w którym Blanchett wcielająca się w różne role, wygłasza słynne manifesty XX wieku, udało się przenieść na wielki ekran. Trzynaście rozmaitych bohaterów w codziennych sytuacjach i z artystycznymi ideami na ustach, których można obejrzeć w filmie, to prosta koncepcja, pozwalająca zastanawiać się nad celem sztuki i stawiać pytania o jej autentyczność.

 

Anty-film, czyli czym „Manifesto” nie jest

Ci, którzy sięgną po film Rosefeldta, muszą wiedzieć, że seans nie będzie łatwy i przewidywalny, nie będzie też tradycyjny czy konwencjonalny. W czasach, gdy z ekranów atakują nas ratujący świat superbohaterowie, reżyser „Manifesto” proponuje obraz, który pozostawia widza bezradnego i zagubionego, z otwartym pytaniem (zresztą także nie najważniejszym na świecie) o to, czym jest sztuka? Zamiast akcji dostajemy tu w zamian nieuporządkowany film, bez jednego spajającego wątku fabularnego (oprócz nadrzędnego pytania), który całkiem odbiega od głównego nurtu, do którego zostaliśmy przyzwyczajeni. „Manifesto” to kino, do którego nie przywykliśmy i koncepcja, która nie zdarza się na co dzień.

Przegląd idei i osobowości

Trzynastu bohaterów, w tym m.in. bezdomny mężczyzna, gospodyni domowa, naukowiec czy prezenterka telewizyjna, recytuje monologi wywodzące się ze słynnych ruchów artystycznych XX wieku. Brzmi jak największy rozdźwięk na wielkim ekranie? I dobrze, bo zwykli ludzie wygłaszający koncepcje Marksa i Engelsa, Kandinsky’ego, Larsa von Triera czy Jarmuscha, nadają im zupełnie nowego wymiaru. Przede wszystkim jednak to inne spojrzenie i całkiem odmienny kontekst pozwala wywołać dyskusję na temat aktualności prezentowanych idei. Wbrew temu, czego można byłoby się spodziewać prezentacja tak wielu, czasem kłócących się dogmatów, nie zamyka wcale tej debaty. Podczas gdy jeden manifest w sposób rygorystyczny narzuca jedyną prawdę i wymaga podporządkowania, szereg przedstawionych w filmie raczej inspiruje widzów do ustalenia swojej normy czy rozważenia własnej estetyki.

 

Cate Blanchett – trzynaście razy TAK!

„Manifesto” to brawurowy popis gry aktorskiej utalentowanej Cate Blanchett. Trzynaście wymagających ról, w które wciela się aktorka, pozwala zaprezentować całą gamę jej scenicznych umiejętności. Dzięki temu, że jest główną bohaterką każdej sceny, dźwiga na sobie ciężar całego filmu i robi to doskonale. „Manifesto” to niekonwencjonalne i trudne dzieło, któremu Blanchett absolutnie sprostała i w którym pokazuje swój talent, w sposób, jakiego jeszcze nie widzieliśmy. To dzięki niej udaje się znaleźć sens w materiale, który wydaje się mieć niewielki potencjał na kinową produkcję.

Bardzo inteligentny humor

Humor w „Manifesto” wyłania się z zestawienia zwykłych postaci i codziennych zdarzeń z wielkimi słowami, które wypowiadają. Tak wzniosłymi i jednocześnie oderwanymi od rzeczywistości, że w komplecie z tym, co widać na ekranie, aż trudno powstrzymać się od śmiechu. Zabieg nieustannej kontestacji wszystkiego, tak popularnej dla wszelkich manifestów, w ustach zwyczajnych bohaterów także wywołuje śmieszność. Dodatkowo w „Manifesto” pełno jest ironicznych momentów, gdzie całkiem poważny monolog w zaprezentowanej sytuacji brzmi niesłychanie i wygląda kuriozalnie. Dzięki reżyserowi i genialnej aktorce, którzy znajdują humor w abstrakcyjnych częściach tekstu, mało obiecujący materiał przekształca się w zaskakująco zabawny występ.

 

 

„Manifesto” to wymagający obraz, który z pewnością nie jest dla każdego. Ale jeśli nawet nie znamy tych wszystkich odniesień do idei artystycznych zawartych w filmie, to warto go obejrzeć dla mistrzowskiej gry aktorskiej oraz ciekawego konceptu, który zmusza do myślenia.