„Tragedia na Przełęczy Diatłowa. Historia bez końca”. Recenzja

Jest rok 1959, luty. Dziesięcioosobowa grupa znajomych ze studenckiego klubu sportowego związanego z Uralskim Instytutem Politechnicznym postanawia zdobyć górę Otorten. Trasa jest trudna, ale wybierają się w nią doświadczeni, wytrzymali turyści: ośmiu mężczyzn, dwie kobiety. Zdobycie Otortenu zamierzają zadedykować partii komunistycznej, która w tym czasie odbywa w Moskwie XXI zjazd.
Po opuszczeniu zajmowanej przez ekspedycję geologów bazy u podnóża góry mogą liczyć tylko na siebie: szlak nie jest uczęszczany, zamieszkująca te tereny rdzenna ludność Mansów nie interesuje się przesadnie turystami. W bazie zostaje Jurij Judin, którego nękają problemy zdrowotne. Dziewiątka pozostałych rusza w drogę. Nie pojawiają się w punkcie kontaktowym w zaplanowanym terminie. Nie wracają na uczelnię, ale na skutek bałaganu w dokumentacji wyprawy nikt nie przejmuje się przesadnie tym faktem. Poszukiwania zostają wszczęte za sprawą nacisków przerażonych rodzin turystów. Nagle sprawą zaczyna interesować się wiele instytucji, w tym prokurutora wojskowa i dyrekcja zakładu atomowego Majak, w którym pracował Gieorgij Kriwoniszczenko.
26 lutego ekipa poszukiwawcza odkrywa opuszczony namiot wyprawy Diatłowa, zasznurowany, ale rozcięty od wewnątrz. Dzień później w lesie na ścianie zbocza ratownicy odnajdują pięć zamarzniętych ciał. Stan zwłok budzi przerażenie: niedoszli zdobywcy Otortenu są częściowo rozebrani, bez butów, ich ciała są poszarpane, pokryte sińcami. Widać, że próbowali rozpalić ognisko, obłamując gałęzie z okolicznych świerków. Cztery kolejne ciała znalezione zostają dopiero w maju, kiedy zaczynają topnieć śniegi. Zanurzone częściowo w strumieniu, znajdują się w stanie zaawansowanego rozkładu. Nikt nie jest w stanie postawić hipotezy wyjaśniającej, dlaczego dziewięcioro doświadczonych turystów-sportowców opuściło w popłochu namiot i zamiast do niego wrócić, zginęło kilkaset metrów dalej. Chaotycznie prowadzone śledztwo zostaje nieoczekiwanie zamknięte. Przyczyna śmierci: hipotermia. Przyczyna tragedii: „działanie nieznanej siły”.
Świadkowie podpisują dokumenty zmuszające do milczenia, akta z klauzulą tajności trafiają na półkę na pięćdziesiąt lat. A tajemnicze światła na niebie, które w lutym widzieli członkowie innej ekspedycji na Uralu? A plamy opadowe, które nie pasowały umiejscowieniem do pozycji, w jakiej znaleziono ciała? I skąd wśród zaprzyjaźnionych członków uniwersyteckiej ekipy wziął się o wiele starszy od nich Siemion Zołotariow, człowiek o niejasnej przeszłości i tożsamości? Praktycznie wszystkie pytania pozostają bez odpowiedzi, ale nie takie rzeczy się w Związku Radzieckim zakopywało w archiwach.


Tragedia na Przełęczy Diatłowa. Historia bez końca 
(okładka miękka)

Świerzbią mnie oczywiście palce, żeby streścić tutaj wszystko: teorie spiskowe i najbardziej prawdopodobne wyjaśnienie tajemnicy przełęczy, ale nie zrobię tego, musicie sięgnąć do książki. Owszem, w internecie można prześledzić wszelkie powiązane z tragedią wątki, a nawet obejrzeć zdjęcia znalezionych w górach ciał (zdecydowanie nie polecam, szczególnie wieczorem, szczególnie w małym domku na pustej działce, jak to zrobiła pewna recenzentka książkowa). Po co w takim razie czytać książkę „Tragedia na Przełęczy Diatłowa” Alice Lugen? Dla kontekstu. Bo sama zagadka śmierci Diatłowa, jego kolegów i koleżanek jest fascynująca (o ile wypada tak w ogóle pisać o prawdziwych ludziach i tragedii, która zniszczyła ich rodziny), ale jest jeszcze kontekst, którego wypluwane przez wyszukiwarkę strony nie zbudują, albo zbudują źle (polska Wikipedia twierdzi na przykład, że Zołotariow był przewodnikiem studentów - nie był).

Dla mnie niezwykle ciekawa okazała się kwestia ekhm, społecznego uwarunkowania pędu do turystyki w latach pięćdziesiątych. Związek Radziecki pragnie wyrobić w swojej młodzieży zdrowe pasje: awans społeczny i studia, owszem, ale zdrowy duch w zdrowym ciele. Latem można obowiązkowo pomóc w polu, ale dobrze jest zająć też niesfornych studentów czymś fajniejszym, na przykład turystyką, a najsprawniejszym przyznać tytuły mistrzów sportu ZSRR (o takie właśnie wyróżnienie ubiega się Diatłow). Chłopcy i dziewczęta z zapałem wyruszają na szlaki, szczególnie kuszący jest Ural. Ale Ural to nie tylko piękne góry: to także okręg wojskowy, tajne laboratoria, pracujące pełną parą nad zimnowojennym wyścigiem zbrojeń, a także łagry. Nikt z cywilów nie dysponuje mapami tych terenów, idzie się więc nieco na ślepo, rysując ręcznie trasy wędrówki, polegając na biegu rzeki czy innych, dość ulotnych znakach rozpoznawczych w terenie. Przypuszczam też, że każdy z nas ma w domu ekwipunek przewyższający jakością ten, z którym w góry wypuszczali się mistrzowie i mistrzynie turystyki - nawet jeżeli nasza sportowa aktywność kończy się na podbieganiu do windy w biurowcu. Przeczytajcie opis wyposażenia wyprawy Diatłowa, ja ścierpłam ze zgrozy.
Nie wszyscy okazywali się tak sprawni, jak sobie wyobrażali: pomiędzy rokiem 1959 a 1960 śmierć na szlakach poniosło ponad 150 osób. Władze postanowiły ochłodzić nieco zapał wycieczkowiczów. „Podpisanie uchwały poprzedzone zostało debatą o turystyce toczoną na łamach regionalnej i ogólnokrajowej prasy o wielkich nakładach. Dyskusja odniosła skutek odwrotny do zamierzonego: czytelnicy, którzy nigdy dotychczas nie podróżowali, postanowili wybrać się w góry i zdobyć słynne szczyty. Wątpili, że zimowe wędrówki po Uralu i Syberii są tak trudne, jak przedstawiali to dziennikarze. Uznali ofiary wypadków za nieudolne fajtłapy i postanowili odtworzyć ich szlaki, by udowodnić sobie i znajomym, że zrobią to znacznie lepiej. Efekt był piorunujący: w 1961 roku śmierć poniosło blisko dwustu turystów”. Ups.

Oczywiście moje ultrakrytyczne oko dostrzega w książce Alice Lugen pewne niedociągnięcia, na przykład męczące powtarzanie frazy „Kiedy to robił, nie spodziewał się, że...” - zazwyczaj ten ktoś nie spodziewał się, że uczestnicy wyprawy Diatłowa zginą i że będzie szukał ich ciał/prowadził śledztwo/uczestniczył w pogrzebie. Zaryzykowałabym twierdzenie, że zazwyczaj nie spodziewamy się niewyjaśnionych i przedziwnych zgonów ludzi, którzy w jakiś sposób należą do naszej codzienności. Ale nie powiem, żeby te drobne kiksy przeszkodziły mi w pożarciu „Tragedii na Przełęczy Diatłowa” w jeden wieczór - a taki akt strzelisty koncentracji to u mnie ostatnio rzadkość.

 

Więcej recenzji książek znajdziecie w naszym dziale Pasja Czytam.